Prolog
Kiedy byłem
małym chłopcem…
Właśnie, czy
wiesz, jak to jest być małym chłopcem? Czy wiesz, jak to jest patrzeć
pożądliwie na klocki lego i namawiać zapracowaną matkę, aby ci je kupiła, aż
ta, znudzona słuchaniem dziecięcego jazgotu, zgadza się, jednocześnie grożąc,
że gdy będziesz niegrzeczny, stracisz wszystkie zabawki?
Bycie małym
chłopcem to bieganie za piłką. Bycie małym chłopcem to granie w chowanego z
przyjaciółmi.
Ale ja nie
byłem małym chłopcem. Byłem małym, samotnym chłopcem.
Byłem
przykładem dziecka, które dostawało wszystko, co tylko chciało. Stałem się
egoistą, ponieważ miałem więcej zabawek niż rówieśnicy, do tego nie brakowało
mi uwagi rodziców, jak to bywało wśród rozpieszczonych bachorów. Jednakże
brakowało mi jednego – kolegi od serca, przyjaciela, z którym mógłbym dzielić
szczęście.
Mieszkaliśmy
na ulicy znajdującej się niedaleko boiska. Każdego dnia podjeżdżałem tam
niebieskim rowerkiem i patrzyłem z zazdrością, jak starsi chłopcy kopią między
sobą „gałę”. Nigdy nie pozwalali mi
wejść na murawę, więc tylko sobie wyobrażałem, jak to jest grać z kimś. I
wymarzyłem sobie, że pewnego dnia tak się stanie.
To był
zwyczajny, letni dzień. Miałem pięć lat i siedziałem na schodkach od werandy,
patrząc beznamiętnie na ulicę. Gdzieś w tujach leżała piłka, którą rzuciłem w
bliżej nieokreśloną stronę w przypływie frustracji. Słońce grzało i pociłem
się, chociaż założyłem tylko krótkie spodenki i jakąś cieniutką, białą
koszulkę.
Zawsze
miałem dobrą pamięć, ale ten jeden dzień pamiętam jak przez mgłę.
Przy
ogrodzeniu zobaczyłem chłopca. Był cały mokry, jakby właśnie co skończył biegać
za spryskiwaczem do trawników. Balansował na pomalowanym na biało krawężniku, rozkładając
ręce – najwyraźniej udawał samolot. Zatrzymał się w pewnym momencie, odwrócił
głowę w moją stronę, a po chwili się uśmiechnął.
– Cześć –
zaczął radośnie, podbiegając do zamkniętej furtki. Stanął na palcach, aby móc
widzieć mnie całego. Nie raczyłem wówczas odpowiedzieć, gdyż dziwił mnie widok
tego nowego ktosia. – Jesteś smutny?
Pokręciłem
głową.
– Nudzę się
tylko – wyjaśniłem, nie mogąc oderwać od niego wzroku.
Było w tym
chłopcu coś interesującego. Może to te jego ciemne, bo kruczoczarne włosy, może
figlarne, brązowe oczy, a może śmieszny, troszeczkę spiczasty nos? Nie wiem,
jednak gdy na niego patrzyłem, zdawałem sobie sprawę z tego, jak bardzo
brakowało mi czyjejś bliskości. Rodzice to jednak nie to samo, z ojcem nie da
się fair pograć w nogę, mama nie poogląda z tobą bajek, bo przecież jest
zajęta. A taki kumpel, który lubiłby samochody i te same kreskówki co ja, to
byłoby dopiero coś!
– Więc może
pobawimy się razem?
– Dobra! –
Chwyciłem się tego pytania jak łapie się ostatnią szansę ucieczki od monotonii,
jakby nic poza tymi rozbieganymi, wesołymi oczami nie było wstanie uwolnić mnie
od tego, kim powoli się stawałem.
Dawid był
ode mnie rok starszy, jednak przez chorowitość do szkoły poszedł rok później.
Wprowadził się z rodzicami dwa domy dalej. Zdziwiłem się, ponieważ wcześniej
mieszkała tak jedna dziewczyna, taka fu jak wszystkie inne. Ciągle nosiła
sukienki i nie chciała kopać piłki, bo bała się brudu. Czasami śmiałem się pod
nosem, że to pewnie dlatego, że nie lubi się myć, dlatego robi to bardzo
rzadko. Też nie lubiłem się myć, ale mama krzyczała bardzo, kiedy wracałem cały
umorusany błotem do domu.
Moi rodzice
prędko polubili Dawida. Był prostym chłopcem, cieszyły go małe rzeczy, a swoim
nienagannym zachowaniem i wyrafinowanym żartem podbijał serca wszystkich wokół.
Moje również skradł.
Spędzałem z
nim każdą wolną chwilę: chodziliśmy do kina, jedliśmy posiłki, czasem nawet
razem braliśmy kąpiele. Staliśmy się jak papużki nierozłączki, dosłownie.
Przywiązałem się do niego jak do nikogo innego. Nie potrzebowałem rodziców,
powietrza, tylko Dawida Kosa, mojego przyjaciela z sąsiedztwa.
Kiedy na
ósme urodziny dostałem gitarę, on również o taką poprosił. Razem zaczęliśmy
chodzić na lekcje, aby nauczyć się grać. Postanowiliśmy nawet założyć razem
zespół. B&D. W moich uszach brzmiało to magicznie.
Z tygodnia
na tydzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok stawaliśmy się coraz bardziej
sobie bliscy, łączyła nas muzyka – wspólna pasja – oraz marzenie: własny
zespół. I jak miałem się w nim nie zakochać? To stało się tak niespodziewanie,
tak szybko i tak nagle, że nie potrafiłem zapanować nad własnymi uczuciami. W
moim sercu nagle zrobiła się wyrwa, wielka dziura, której – nieświadom swojej
miłości – nie potrafiłem niczym wypełnić. A próbowałem wielu różnych sposobów.
Mimo to wciąż bolało tak samo.
Dawid cały
czas rozświetlał mój dzień. Był dla mnie wszystkim i niczym, tylko przy nim
czułem się kompletny. Szkoda tylko, że powód tego uczucia poznałem dopiero tak
późno, jak tylko się da. Na szczęście w słowniku mojego życia nie występuje
słowo nigdy.
Bo nigdy to
szmat czasu. A czy ja wiem, czy ja jutra doczekam?, cytując Barbarę z Nocy i
dni. Dzień się kończy i mogę już rano nie otworzyć oczu. Ale z rozpoczęciem
przyjaźni z Dawidem, powiedziałem sobie, że nieważne, co się stanie – wstanę
właśnie dla niego. Dla tego, który uratował mnie z samotności. Dla tego, który
widział moje łzy.
Dla tego,
dla którego moje stare struny wciąż stukoczą.
Chciałabym was powitać w nowej historii. C: To dopiero prolog, ale rozdział pierwszy już się tworzy i mam nadzieję, że szybko napiszę kolejne części. .w.