Theme by Kran

14 lis 2015

Rozdział XXVII

Niespodzianka


Skończył się kwiecień, przyszedł maj. Konstancja chodziła nerwowa, bojąc się o przyszłe matury, przez co nawet ciche, złe słowo doprowadzało ją do szału. Oberwało mi się kilka razy. Zresztą, nawet nie tylko mi, ponieważ w czasie majówki, kiedy Karol spędzał u nas trzy dni, nawet on dostał po głowie. Nie mocno, ponieważ Kontie nie miała serca zranić go tak jak mnie, ale też.
— W przyszłości nie będzie matur — powiedział Karol, kiedy leżeliśmy razem na moim łóżku. Podsunął mi bluzkę i zataczał palcem koła na biodrze. Nie potrafiłem oderwać oczu od jego twarzy. — Wszyscy za to będą musieli stawiać się na komisyjny test inteligencji. Odpowiadasz podczas niego na dziesięć podchwytliwych pytań i jeśli odpowiedziałeś na co najmniej siedem, dostajesz od państwa certyfikat. Potem możesz już pójść do pracy.
— Jak wygląda przyszłość? —zapytałem z czystej ciekawości.
— Tak jak dzisiaj. Jest trochę więcej technologii i gdyby się uprzeć, można powiedzieć, że robotyka weszła na wyższy poziom, ale mimo wszystko nie można jeszcze mieć robota wyglądającego jak człowiek.
— Szkoda, zawsze chciałem mieć metalowego kamerdynera — zaśmiałem się.
— Mogę ci trochę posłużyć, jeśli chcesz — wyszeptał, nachylając się do mojej szyi. Złożył na niej pocałunek i powoli ustami schodził w dół. Westchnąłem. To było takie miłe, takie przyjemne. Czułem mrowienie w żołądku, które kazało mi zacisnąć wargi. — Wiesz, że cię kocham? — zapytał. Mruknąłem tylko w odpowiedzi. — Więc może… — Znalazł się nagle na mnie. Siedział mi na biodrach, trzymając jedną ręką za nadgarstki, a drugą gładząc mój brzuch. — Chciałbyś?
Zaschło mi w gardle. Patrzyłem w jego oczy przepełnione namiętnością. Bałem się. Odwróciłem twarz.
— Jeszcze nie teraz — odpowiedziałem cicho, ale usłyszał.
Słyszałem, jak wypuszczał powietrze z płuc. A potem musnął mój policzek.
— Nie ma sprawy. Mamy czas. Ale mógłbyś mi coś obiecać?
Zerknąłem kątem oka. Uśmiechał się lekko.
— Co takiego?
— Że będę twoim pierwszym.
Kiwnąłem tylko głową.

~~||~~

— Mama w piątek urodziny — oświadczyłem Dominice oraz Karolowi, kiedy we wtorkowe popołudnie spotkaliśmy się w bibliotece. Przysunąłem sobie krzesło do ich stoliczka i patrzyłem wyczekująco.
— Czyja mama? — zapytał Karol, wciskając sobie bułkę do buzi.
— Świętego Mikołaja. — Przewróciłem oczami. — Moja mama.
— To fantastycznie! — Dominika najwyraźniej była w szampańskim humorze. Aż rwała się do roboty, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Zauważyłem, że zrobiła nieco mocniejszy makijaż niż zwykle. Kiedy mieszka się z dwiema kobietami, zaczyna zauważać się takie szczegóły. — Co masz zamiar jej kupić?
— Myślałem, żeby zrobić jej przyjęcie niespodziankę. W sobotę nie pracuje, więc chciałem zaprosić dziadków, upiec tort i ogólnie zorganizować miły wieczór.
Oboje patrzyli na mnie, jakbym co najmniej zamienił się w ducha. Ściągnąłem brwi.
— No co?
— Rafał, czy to pierwszy raz, kiedy zamierzasz wyjść z inicjatywą? — dopytywała się rudowłosa. Kiwnąłem powoli głową, przytakując. — To takie kochane! Nieźle się spisałeś, Karol! — Trzepnęła ciemnowłosego w ramię, a ten zakrztusił się kanapką. — Pomożemy ci. Możemy u mnie upiec tort i ciasteczka. Myślę, że gdyby wciągnąć w to Konstancję, zajęłaby się dekoracjami.
Oczy jej błyszczały, kiedy tak świergotała o tym, co można by zrobić. Uśmiechałem się pod nosem. Wybrałem dobrych przyjaciół, radosnych, kochanych, troskliwych. Wyrozumiałych. Pełnych energii i pomysłów. Najlepszych.
— To idziemy dzisiaj na zakupy! — zarządziła Biblioteczna Zjawa. — Kupimy produkty i weźmiemy się za pierniczki. Aby były idealne, muszą troszkę odleżeć. Myślę, że pierniczki są idealne nie tylko na święta. O, i możemy zrobić też sernik! Albo ptysie! Albo to i to.
— Zrobimy, co tylko będziesz chciała.
Niepotrzebnie to powiedziałem, bo Dominika w sklepie wrzucała do koszyka tyle produktów, że w pewnym momencie zrobił się tak ciężki, że Karol musiał pomóc mi go nieść. A przy kasie westchnąłem zrezygnowany i musiałem płacić kartą. A ten rudzielec tyko uśmiechał się przepraszająco. Wiedziałem jednak, iż zrobiła to ze względu na sympatię do mojej mamy. Poza tym – czyż nie jest tak, że im więcej słodkiego, tym więcej radości?
Dom Dominiki zawsze wywoływał we mnie pozytywne emocje. Kiedy nauczyła radzić sobie z Tomkiem, oznajmiła, że nie muszę przychodzić. Sam też byłem mocno zajęty, więc nie wpadałem nawet na herbatę. Po długim czasie dopiero z Karolem zawitałem w jej progach. Teraz miałem spędzić połowę wieczoru, przygotowując pierniczki.
Nie oczekiwałem, że spotkam mamę Dominiki i dobrze, bo w domu panowała grobowa cisza. Jednak uśmiech rudzielca rozświetlał całe mieszkanie, każdy ciemny zakamarek.
— A Tomek gdzie? — zainteresowałem się.
— Pewnie na górze, gra. Odebrał mi kanał — dodała niezadowolona. — Ale założyłam nowy i od nowa zbieram subskrybentów. Marnie mi to idzie. Poza tym ma zamiar pousuwać moje dotychczasowe filmy.
— Znajdziesz nowych, zobaczysz — uśmiechnął się do niej Karol. — To, co robisz, jest naprawdę super. Może wkrótce gdzieś cię to zaprowadzi.
— Do okulisty po nowe szkła — zaśmiała się. — Dobra, bierzemy się do roboty!
Dominika w kuchni zmieniała się w prawdziwego potwora. Kazała włożyć nam różowe fartuszki, tłumacząc się, że innych nie ma. Potem cały czas patrzyła nam na ręce, czy aby wszystko robimy zgodnie z jej wskazówkami oraz przepisem. Tak jakby dosypanie o dwadzieścia gram mąki za dużo miało zniszczyć cały wszechświat. Ale zabawnie wyglądała, kiedy skupiona porównywała wielkość jajek czy odmierzała ilość cynamonu. Wtedy razem z Karolem próbowaliśmy ją przedrzeźniać, ale tylko wystawiła język i wróciła do wcześniejszych czynności.
Największą jednak przyjemność sprawiło mi wycinanie pierniczkowych wzorów. Dominika miała całą kolekcję foremek. Oczywiście chwyciłem za śnieżynki, ale zabrała mi je, zanim zdążyłem dotknąć ciasta, mówiąc, że nie są odpowiednie na urodziny, tym bardziej w maju. Dlatego zostaliśmy przy różnych kokardkach.
Dochodziła osiemnasta, kiedy już ze wszystkim się uporaliśmy. Znaczy, ja i Dominika, bo Karol musiał wracać do internatu, więc wyszedł wcześniej. Razem z Biblioteczną Zjawą posprzątaliśmy bałagan, którego narobiliśmy, wrzuciliśmy brudne naczynia do zmywarki, a potem zrobiliśmy sobie herbatę i patrzyliśmy, jak za szkłem piekarnika pieką się ciasteczka.
— To miłe, że chcesz zrobić mamie niespodziankę — powiedziała w pewnym momencie. Wydawała się zamyślona, patrzyła za okno, w ciemniejące niebo. — Gdybym ja wyprawiła swojej takie przyjęcie, pewnie oznajmiłaby, że straciłam mnóstwo cennego czasu.
— Daj spokój, na pewno by się ucieszyła.
Rudowłosa pokręciła głową.
— Wiesz, moja mama jest bardzo kochana, ale prawda jest taka, że dąży za pieniądzem. A wiesz, czym jest pieniądz? Czasem. Przymyka oko na moje vlogowanie, ponieważ mam z tego jakiś grosz. Chociaż naprawdę ciężko jest się wybić początkującym. Takich ludzi jak ja jest setki, tysiące i każdy chce spróbować. A udaje się to nielicznym. Dlatego czasami się śmieję, że mam szczęście głupiego. — Upiła łyk herbaty, przymykając oczy. — Tomek opowiadał, że gdy mama szukała pracy i miała więcej czasu, siadała w salonie, popijała zieloną herbatę i czytała książki. To ponoć po niej odziedziczyłam miłość do literatury. — Podrapała się w szyję. — Wiesz, gdyby nie ty, moimi jedynymi przyjaciółmi wciąż byłyby wydrukowane słowa. To trochę dziwne; czytać i mówić, że książki to twoi przyjaciele, że nie potrzebujesz nikogo więcej. Ale tak się tylko zdaje. Zawsze wydaje ci się, że jest w porządku, dopóki nie poznasz czegoś lepszego. A ty i Karol spadliście jak z nieba.
— Jak papużki nierozłączki chyba — wtrąciłem, śmiejąc się pod nosem.
— Tak, w pewnym momencie dało się to odczuć — przytaknęła. — Ale to dobrze. Bo teraźniejszy ty jest najwspanialszym człowiekiem, jakiego poznałam. Mam nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi na zawsze.
Na zawsze to zbyt długo, pomyślałem, wiedząc to, co powiedział mi Karol. Dopóki śmierć nas nie rozłączy.

~~||~~

Salon zamienił się w karnawałową salę za sprawą wszystkich balonów i serpentyn, które porozwieszała Konstancja. Stała teraz zadowolona ze swojego dzieła i rozmawiała z dziadkami. Kuchenny stół uginał się od smakołyków przygotowanych wspólnie z Dominiką. A ja cieszyłem się, że razem ze mną są moi przyjaciele, bo gdybym miał zostać sam na sam z rodziną, chyba bym zwariował.
Wszyscy ubraliśmy się odświętnie. Dziewczyny założyły sukienki: Dominika lolicią, ciemną, a Kontie prostą, białą. Moja siostra wyglądała dziś nadzwyczaj ładnie, musiałem to przyznać. Maturzystka od siedmiu boleści.
Za to nikt nie mógł konkurować z moim chłopakiem. Karol, chociaż miał na sobie najzwyklejszą, białą koszulę oraz dżinsy, przypominał greckiego boga – ucieleśnienie piękna oraz dostojności. Chyba tylko ja wyglądałem niemrawo w swetrze, ale jakimś cudem było mi cholernie zimno i bez niego zamarzałem.
Dziadkowie jak to dziadkowie, zawsze wyglądali porządnie. Muszę przyznać, że dobrze się trzymali. Dziadek Franek ponoć osiwiał dość wcześnie, ale babcia Anastazja nie pozwalała mu na farbowanie włosów. Sama zaś maskowała białe odrosty blond farbą.
Wyczekiwaliśmy chwili, kiedy mama wejdzie do domu. Kiedy otworzyła drzwi, wpuszczając do środka chłodny podmuch, w pierwszej chwili zatrzymała się i patrzyła na nasze małe zgromadzenie. Powolutku zdjęła buty, nie spuszczając oczu z naszych rozochoconych twarzy, by potem rzucić się na nas wszystkich. To był długi, grupowy tulas. Pierwszy, w jakim brałem udział i przyznam, że to bardzo przyjemne uczucie.
— Wszystkiego najlepszego, mamo — powiedzieliśmy jednocześnie z Konstancją. Bliźniaki już tak mają, że najważniejsze kwestie wypowiadają razem.
— Dziękuję. — Oczy zaszły jej łzami i jeszcze raz mocno nas przytuliła. — Jesteście najlepszymi dziećmi na świecie.
— Jedynymi w swoim rodzaju — dodałem.
Przyjęcie trwało w najlepsze. Mama zachwycała się smakiem ciast, które piekłem razem z Dominiką i co rusz wypytywała dziewczynę, co dodała, aby uwydatnić chociażby mięte w serniku. Tak, ja też nie wiem, jak to możliwe, ale rudzielec wyczarował wyśmienity sernik z nutką mięty. Dziadkowie zajęci byli bardziej Konstancją niż mamą. Mała Miss musiała streścić im, co w szkole, jak życie, komu przekazała samorząd. A jak Kontie zacznie mówić, końca nie słychać.
Karol natomiast miał super okazję, żeby wypróbować swoje zdolności odwracania uwagi innych i co cały czas nachylał się nad moim uchem i szeptał co najmniej niecenzuralne rzeczy, których nie chciałem słyszeć, patrząc na rodzicielkę.
Dlatego też, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi, zerwałem się jak oparzony, aby otworzyć. Nie spodziewałem się jednak zobaczyć w nich Szymka.
— Możemy porozmawiać? — zapytał, wsuwając ręce do kieszeni spodni.
— Jasne — odparłem. — Wychodzę, zaraz wrócę! — krzyknąłem do reszty, kiedy wsunąłem już buty i narzuciłem ciepłą. —Przejdźmy się.
Mimo nieuchronnie zbliżającego się lata wieczory wciąż potrafiły być chłodnawe. Panujący już mrok i palące się uliczne lampy tak bardzo kojarzyły mi się z zimą, że ponownie zapragnąłem śniegu.
— Nie mieliśmy okazji zamienić po meczu nawet słowa — zauważył.
— Och, no tak. Gratuluję wygranej. — Uśmiechnąłem się, przyznając chłopakom z Katolika zwycięstwo. — Niełatwo było z wami grać. Naprawdę jesteście najlepsi.
— Nie przesadzajmy, to po prostu treningi.
— W takim razie przekażę Mateuszowi, zaczniemy ciężej trenować i na następnym meczu to my zgarniemy złoty puchar!
— Nie mogę się doczekać. Co świętujecie?
— Urodziny mojej mamy. Kończy czterdzieści dwa lata, uwierzysz? Ale no, o czym chciałeś rozmawiać?
Przełknął ślinę. Zaczesał grzywkę za ucho.
— Jesteś pierwszą osobą, która się o tym dowie, ale już więcej nie zagram w kosza.
Zatrzymałem się. Ale… Jak to? Przecież miałem z nim grać… Wygrać…
— Lekarz powiedział, że moje drugie oko też zaczyna szwankować. Na razie okulary, ale potem… Z czasem stanę się ślepy. A co komu ze ślepego zawodnika? Nic. Wolę odejść już teraz. Potem pożegnanie będzie zbyt trudne.
Nie uśmiechał się. Musiało mu być ciężko, a ja nie wiedziałem, co powiedzieć. Tylko stałem jak głupi pacan. Chciał się tym ze mną podzielić.
— Dla mnie i tak zostaniesz niepokonanym kangurem — oznajmiłem bez cienia wątpliwości. — Na zawsze. Dlatego się nie załamuj. Raczej ciesz, że było ci dane oglądać ten świat. — Zarzuciłem mu rękę na szyję i uniosłem jego podbródek, by patrzył na niebo. — Widzisz? Może nie widać wielu gwiazd, ale one tam są. Więc nawet gdy przestaniesz widzieć swoich przyjaciół, oni wciąż przy tobie będą. Ja też. Bo nie ma drugiego takiego kangurka jak ty.


Haha, wyrobiłam się z rozdziałem na sobotę! Jestem z siebie dumna, tak trochę.
Co sądzicie o moim pomyśle z blogiem? Smutno by mi było porzucać go po roku, gdy już skończę „Przyjaciół”, więc po prostu zacznę pisać inne opko. Tylko adres się nie zmieni, bo ludzie wciąż po nim odwiedzają blog. ;)
Do końca zostało pięć notek. Myślę, że w takim tempie wyrobię się do końca listopada. Co chciałybyście (bo myślę, że czytają mnie tylko dziewczyny) poczytać później? Rzucajcie propozycje! Kolejny romans czy może coś innego?
A, i co sądzicie o szablonie? Kolorowe kwadraciki po prawej stronie, obok dziewczynki, zaprowadzą was w odpowiednie miejsca. .w.


11 lis 2015

Rozdział XXVI

Prośba


Ciężki oddech, powolne ruchy, niepewne spojrzenia. Tak właśnie widziałem grę na boisku. Kiedy tylko stanąłem na parkiecie, wszystko zwolniło. Przyglądałem się każdej akcji, brałem w nich udział, odbierałem piłkę i zdobywałem punkty. A Adam co rusz przybijał mi piątkę.
I tak oto wygraliśmy pierwszy mecz. Uśmiechałem się jak szalony, siadając na ławce. Potem wypiłem połowę butelki wody, wypuściłem powietrze przez nos i przeniosłem wzrok na kolejnych grających.
Katolik kontra nasze międzyrzeckie liceum. Czułem przegraną nosem, szkoda tylko że kolegów z miasta, a nie Bialczan.
Katolik wydawał się być na zupełnie innym poziomie niż LO. Szymek skakał i biegał, jakby od tego zależało jego życie. Trzynastka robiła idealne wsady, czemu się nie dziwiłem, bo facet miał co najmniej metr dziewięćdziesiąt pięć i gdybym przy nim stanął, pewnie poczułbym się jak w cieniu drzewa w letni, upalny dzień. Z drugiej strony trochę się go bałem, a wiedziałem, że czeka nas starcie. Ósemka wyglądała niepozornie, ale potrafiła przewidzieć, do kogo zostanie podana piłka, więc szybciutko pojawiał się nagle przed ów osobą i z uśmiechem na ustach łapał ją, by następnie podać do kolegi z drużyny.
Katolik był zgrany. Widać było doświadczenie, godziny treningów i niezwykłą determinację. Chcieli wygrać za wszelką cenę.
Ale czy nie każda drużyna do tego dąży? Po to poświęca się swój czas, aby potem móc cieszyć się zwycięstwem. Technika, jaką pokazuje się podczas gry, przekazuje widzom niezwykle tajne informacje, które w rzeczywistości nie powinny ujrzeć światła dziennego. Mianowicie to, ile ktoś ćwiczył. Ile wylał z siebie potu na treningach, czy płakał, czy bolały go ręce albo mięśnie po przeforsowaniu się. W sporcie wszystko jest widoczne gołym okiem nawet wtedy, ba, zwłaszcza wtedy, gdy tego nie chcemy.
A LO na pewno nie chciało, by wszyscy oglądali ich porażkę. Bo choć starali się dorównać Katolikowi, już pod koniec pierwszej połowy ledwie nadążali. Kondycja zawodników mocno spadła przez okres zimowych ferii świątecznych, oddychali ciężko i częściej zatrzymywali się, aby odsapnąć. A w koszykówce nie powinno się stać, ta gra wymaga ciągłego ruchu. Musisz rozglądać się na boki, sprawdzać, czy nikt przypadkiem nie potrzebuje pomocy. Stanie jak kołek może i się przydaje, ale nie na boisku, gdy trwa mecz.
Tak jak przeczuwałem, Katolik wygrał 49:32, co najwyraźniej nie napawało szczęściem międzyrzeckich licealistów. Zbili się w kupkę i wyszli z sali, wyglądali jak obrażeni na cały świat. A szkoda, bo przecież powinni nauczyć się przegrywać.
Kolejny mecz jakoś niespecjalnie mnie interesował. Staszic i Kraszewski. Chłopcy może i byli wysocy, ale niekoniecznie sprawni fizycznie. Na pierwszy rzut oka dało się poznać, że z tak poważnym meczem spotykają się po raz pierwszy. Rozglądali się nerwowo, prawie na siebie wpadali, a pod koniec niemal na siebie rzucali, przekraczając dozwolone granice.
W przerwie między meczami rozpoczęło się coś, co mnie totalnie zaskoczyło. Na środku Sali ustawiono krzesełko, na którym usiadła sobie Gabrysia, a tuż obok niej, z mikrofonem w ręku, stanęła Eliza. Wyglądała dzisiaj nadzwyczaj ładnie – ciemne włosy zaczesane za ucho z jednej strony i przypięte spinką, ciemna spódniczka i biała bluzeczka. Tylko turkusowe trampki psuły całość. Uśmiechnąłem się pod nosem.
Gabi zaczęła grać, a ciemnowłosa zamknęła oczy, czekając na moment, w którym to miała wejść i oczarować wszystkich swoich głosem. Uwielbiała publiczne występy.

Wokół tyle znajomych jest twarzy...
To szalone, to szalone...
Jednak wszystkie moje dobre chęci
Mnie zgubiły, mnie zgubiły...

Zaczęła śpiewać, delikatnie i spokojnie. Znałem ten utwór w oryginale i nie spodziewałem się, że dziewczyny zamierzają napisać do niego polski tekst. Zresztą, wcale im się nie dziwiłem, ta piosenka sama w sobie posiadała tyle magii, że potrafiła trafić w nawet najmniej czułe serce.
Wszystkie oczy patrzyły na idealnie zgrany duet – dwie dziewczyny, najlepsze przyjaciółki, będące jednocześnie kontrastem i dopełnieniem siebie nawzajem.

Może było i zabawnie, może smutno było mi.
Lecz ze wszystkich snów wyśnionych wolę te, gdzie tracę dech.
Nie wiem, jak mam Ci powiedzieć, nie wiem, czy zrozumiesz, że
Gdy zamykam swoje oczy to w szaleństwie tonie
Ten świat... Ten świat...

Wykonanie trwało ledwie niecałe cztery minuty, ale wydawało mi się, jakby minęła co najmniej godzina. Członkinie Little Monsters szybciutko się usunęły, a wtedy to my weszliśmy na boisko, aby w końcu zmierzyć się przeciwko Katolikowi.
Czy się bałem przegranej? Ani trochę. W życiu bywa różnie – raz jest się na górze, raz na dole, ale ważne jest to, aby się nie poddawać. Bałem się jednak tego, że gdy mecz się skończy, moje relacje z Szymkiem się pogorszą.
Stanęliśmy w dwóch różnych końcach boiska. Doskonale widziałem jego twarz, a raczej połowę, gdyż drugą wciąż, tak jak wtedy, gdy się poznaliśmy, skrywała grzywka. Wyglądał na spokojnego, ale się nie uśmiechał. A tak bardzo chciałem zobaczyć ten błysk w oku…
Po meczu, powiedziałem sobie.
I jeśli mam wyprzedzać fakty, to tak się właśnie stało.
Zaczęliśmy gwałtownie, nawet się nie zorientowałem, że piłka została wybita i leci prosto w moje ręce. Ale ją złapałem i zdezorientowany podałem dalej. Reszta pierwszej kwarty minęła mi na zastanawianiu się, co ja u licha robię na boisku i dlaczego robię wszystko bez przemyślenia, a i tak mi wychodzi. Trzy razy rzucałem do kosza i dwa razy trafiłem, gdyż za trzecim ten wysoki, trzynastka, zdołał odbić piłkę, nim wleciała, ale i tak powędrowała do Adama, który po chwili zrobił wsad. Przybiliśmy sobie wtedy żółwiki.
Dopiero w czwartej kwarcie stanąłem sam na sam z Szymonem. Szykowałem się do rzutu, kiedy stanął przede mną i nie odwracał wzroku od moich oczu. Próbował mnie zdekoncentrować. Ale przecież on nie wiedział, że to nie zadziała, nie mógł wiedzieć. Nikt mu nie powiedział, że urodziłem się jako eksperyment genetyczny. Nie musiał tego wiedzieć, prawdopodobnie by się przestraszył. Albo mnie wyśmiał. Jednak im bliżej stał, tym większe miał szanse na złapanie piłki w locie. Głupi Kangur.
Nie zastanawiałem się długo. Nie mogłem rzucać do kosza, jednak skoczyłem do góry, jakbym właśnie to zamierzał zrobić. Ćwiczyłem to tyle razy, że nawet udawanie wychodziło mi perfekcyjnie. Czekałem tylko, aż krzyknie, aż zawoła. I zrobił to.
— Rafał!
Za mną, na prawo, biegł Adam. Tam też postarałem się rzucić piłkę, na ślepo, bo wciąż uporczywie wpatrywałem się w obręcz. Złapał ją chyba w ostatniej chwili. Odetchnąłem wówczas z ulgą, kiedy opadłem na parkiet.
— Dobry ruch, króliczku — pochwalił Szymek, uśmiechając się.
— Dla ciebie wszystko, kangurku.
Lubiłem go. Uważałem go za swojego trzeciego przyjaciela. Pierwszy był Karol, który uporczywie się starał, aż mu nie uległem. Później pojawiła się Dominika z prośbą o korepetycje, a dopiero na samym końcu, gdy czułem się zabójczo samotny, ni stąd, ni zowąd życie dało mi Szymona. Tak jakby czuło, iż potrzeba mi ciepła czyjegoś uśmiechu.
Koniec końców przegraliśmy mecz 87:83, a Adam prawie uderzył Mateusza, kiedy ten próbował go uspokoić. Dzięki temu też wynikowi zajęliśmy drugie miejsce w całych zawodach, otrzymując srebrny puchar.
— Szczerzysz się, jakby od tego zależało twoje życie — zdziwił się Karol, gdy wracaliśmy do mojego domu, gdyż dyrektor odwołał siódmą i ósmą lekcję. — Zaczynam się martwić.
— Głupi jesteś — rzuciłem, ale bez skrępowania złapałem jego rękę. Właśnie przekroczyliśmy bramkę. Wiśnia stała dumnie, puszczając pierwsze pąki. — Po prostu jestem szczęśliwy. Bo znów cię mam. Bo moje życie nie jest już obojętne. Nawet ci jeszcze za to nie podziękowałem!
Weszliśmy do środka. Wyjąłem klucz z zamka i położyłem go na szafce na buty. Wiedząc, że ani Konstancji, ani mamy nie ma w domu, oparłem się o ścianę i spojrzałem na Karola. Prosto w jego złotawe oczy, bo znów założył soczewki.
— Pocałuj mnie — poprosiłem i chyba po raz pierwszy poczułem rumieńce na policzkach.
— Ładnie ci z zawstydzeniem — mruknął, ale zbliżył swoje wargi do moich.
To był miękki, ciepły pocałunek. Musiałem stać na palcach, ale wcale mi to nie przeszkadzało, gdyż motywowało to zarzucenie Karolowi rąk na szyję. Jego zaś krążyły po mojej talii, aż nagle znalazły się pod koszulką. Poczułem zimne palce i wzdrygnąłem się. Zataczał kółka na moich plecach. Co chwilę przechodził mnie dreszcz. Kiedy więc w końcu się od siebie oderwaliśmy, musiałem wyglądać jak spłoszone zwierzątko.
Uczucia, związek, wszystko wciąż mnie przerastało. A ja tak nie chciałem. Pragnąłem się w końcu otworzyć, lecz potrzebowałem czasu. A tego niestety nie dostałem zbyt dużo.
Pociągnąłem Karola na kanapę. Kazałem mu czekać, podczas gdy sam poszedłem do kuchni i zrobiłem nam herbaty, uspokajając się przed prośbą.
— Chciałbym z tobą porozmawiać —oznajmiłem spokojnie, podając mu kubek parującego naparu. Ściągnął brwi. — Nie, nie martw się, nie chcę z tobą zrywać czy coś. — Rozluźnił się nieco, ale wciąż wydawał się czujny. —Bo widzisz, wiem, że bycie tutaj koszmarnie cię męczy. Doskonale to rozumiem, na pewno chcesz wrócić do domu, być z mamą i w ogóle. Ale teraźniejszy ja jeszcze zbyt krótko ma cię na własność, by ci na to pozwolić. Dlatego… Chciałbym cię prosić, abyś został do końca roku szkolnego. Chcę przeżyć jeszcze z tobą tych kilka chwil, bym nie zapomniał, a boję się, że tak się stanie. Że zniknę z twojego życia już na zawsze i twoje starania pójdą na marne, i…
— Ej. — Złapał mnie za rękę. Zdałem sobie wtedy sprawę, że nieświadomie zaciskałem dłonie w pięści. — Nie musisz myśleć o takich głupich rzeczach. Nawet jeśli mnie zapomnisz, to będę szczęśliwy, bo byłem tu z tobą, bo się do mnie uśmiechałeś, mówiłeś. Nawet jeśli nadal siedzisz na tej przeklętej ławce i patrzysz w niebo, to nic. Jeśli cię już tam nie ma, to nic na to nie poradzę. Żyję chwilą, którą mam tu i teraz. Cieszę się, bo mogę złapać się za rękę i pocałować, powiedzieć „kocham cię”, a ty nie uznasz mnie za głupka albo zboczeńca. I oczywiście, że zostanę z tobą do końca roku szkolnego, a nawet dłużej, jeśli sobie tego zażyczysz.
Przygarnął mnie do siebie. Wtuliłem się w jego ramię i wdychałem zapach delikatnych perfum. Przymknąłem oczy.
—Dziękuję — wyszeptałem. — Dziękuję za twoją determinację. Za to, że nauczyłeś mnie czuć, za to, że wróciłeś i za to, że teraz tutaj jesteś i mnie przytulasz. Gdyby nie ty, wciąż trwałbym w obojętności. Nauczyłeś mnie kochać, Karol. A to najwspanialsza rzecz, jaką mogłeś mi podarować.

Uhuhuhuhu. Nieźle, nieźle. Rozdział dwudziesty szósty po miesiącu. Zostało pięć rozdziałów i piękny, krótki epilog. Ciekawe, co się jeszcze wydarzy w tej ich dojrzałej przyjaźni, hm?
W ogóle jestem zaskoczona, że ktokolwiek jeszcze czeka na rozdziały. Moja szybkość pisania jest powalająca, ale to dlatego, iż sama przeżywam miłostki. Uczucia sprawiają, że moje historie przestają być piękne, dlatego nie powinnam się zakochiwać. I zadbam o to następnym razem. Bo moją miłością jest pisanie.
Postaram się jeszcze w sobotę dodać rozdział dwudziesty siódmy, ale nie obiecuję. ;)
Kranik was kocha. <3