Theme by Kran

27 gru 2015

Rozdział XXVIII

Zaskoczenie


Ilekroć próbowałem wrzucić piłkę do kosza, tyle razy obijała się o obręcz i krzywym torem lotu wracała na ziemię. Biegłem po nią i ponownie próbowałem. W pewnym momencie pomyślałem nawet, że po prostu ktoś albo coś odebrało mi dar trafiania do celu, ale potem sobie przypomniałem, że to niemożliwe i podejmowałem kolejne próby. 
Do domu wróciłem przed północą i cicho wszedłem do środka.
Sobota, sobota, sobota.
Byłem głodny. Bardzo głodny. Wiedziony nagłym apetytem, dotarłem do kuchni, a następnie zanurzyłem się w lodówce, by pomyszkować po półkach. Wszędzie było mięso. Zmarszczyłem nos niczym bohaterka romansu, po czym wygrzebałem zimną marchewkę, umyłem ją i zacząłem pogryzać.
Wtedy niespodziewanie pojawiła się Konstancja. Delikatnie dotknęła moich pleców. Aż podskoczyłem i odwróciłem się w jej stronę, wpadając na zlew. Kubek stojący na brzegu zachwiał się, by po chwili spaść na płytki i rozbić się w drobny mak.

24 gru 2015

Pierwszy Śnieg

Kładę na środek niewielkiego stołu sporą kupkę pachnącego siana. Nie potrzeba więcej miejsca dla trzech osób – mała, kameralna wigilia w gronie najbliższych. W zeszłym roku było nas czworo, wtedy był Marek, ale staram się o nim nie myśleć, jeszcze nie; jeszcze nie spadł śnieg.
Sięgam po wyprasowany wcześniej obrus w kolorze nieskazitelnej bieli. Wiem, że jeśli ubrudzę go dziś barszczem, mama nie odezwie się do mnie co najmniej do lutego, a mimo wszystko naprawdę jest mi teraz potrzebna jej bliskość. Tylko ona potrafi rozweselić mnie w te przepełnione ciemnością i bólem dni.
Ostatnio nauczyłam się tylko, że cuda się nie zdarzają. Nieważne czy mamy m a g i c z n y świąteczny czas, czy po prostu zwykły dzień. Wiara nie czyni cudów, one są po prostu przypadkami. Ale, niestety, szczęście omija wszystkich, którzy mieli ze mną kiedykolwiek do czynienia.

14 lis 2015

Rozdział XXVII

Niespodzianka


Skończył się kwiecień, przyszedł maj. Konstancja chodziła nerwowa, bojąc się o przyszłe matury, przez co nawet ciche, złe słowo doprowadzało ją do szału. Oberwało mi się kilka razy. Zresztą, nawet nie tylko mi, ponieważ w czasie majówki, kiedy Karol spędzał u nas trzy dni, nawet on dostał po głowie. Nie mocno, ponieważ Kontie nie miała serca zranić go tak jak mnie, ale też.
— W przyszłości nie będzie matur — powiedział Karol, kiedy leżeliśmy razem na moim łóżku. Podsunął mi bluzkę i zataczał palcem koła na biodrze. Nie potrafiłem oderwać oczu od jego twarzy. — Wszyscy za to będą musieli stawiać się na komisyjny test inteligencji. Odpowiadasz podczas niego na dziesięć podchwytliwych pytań i jeśli odpowiedziałeś na co najmniej siedem, dostajesz od państwa certyfikat. Potem możesz już pójść do pracy.
— Jak wygląda przyszłość? —zapytałem z czystej ciekawości.
— Tak jak dzisiaj. Jest trochę więcej technologii i gdyby się uprzeć, można powiedzieć, że robotyka weszła na wyższy poziom, ale mimo wszystko nie można jeszcze mieć robota wyglądającego jak człowiek.
— Szkoda, zawsze chciałem mieć metalowego kamerdynera — zaśmiałem się.
— Mogę ci trochę posłużyć, jeśli chcesz — wyszeptał, nachylając się do mojej szyi. Złożył na niej pocałunek i powoli ustami schodził w dół. Westchnąłem. To było takie miłe, takie przyjemne. Czułem mrowienie w żołądku, które kazało mi zacisnąć wargi. — Wiesz, że cię kocham? — zapytał. Mruknąłem tylko w odpowiedzi. — Więc może… — Znalazł się nagle na mnie. Siedział mi na biodrach, trzymając jedną ręką za nadgarstki, a drugą gładząc mój brzuch. — Chciałbyś?
Zaschło mi w gardle. Patrzyłem w jego oczy przepełnione namiętnością. Bałem się. Odwróciłem twarz.
— Jeszcze nie teraz — odpowiedziałem cicho, ale usłyszał.
Słyszałem, jak wypuszczał powietrze z płuc. A potem musnął mój policzek.
— Nie ma sprawy. Mamy czas. Ale mógłbyś mi coś obiecać?
Zerknąłem kątem oka. Uśmiechał się lekko.
— Co takiego?
— Że będę twoim pierwszym.
Kiwnąłem tylko głową.

~~||~~

— Mama w piątek urodziny — oświadczyłem Dominice oraz Karolowi, kiedy we wtorkowe popołudnie spotkaliśmy się w bibliotece. Przysunąłem sobie krzesło do ich stoliczka i patrzyłem wyczekująco.
— Czyja mama? — zapytał Karol, wciskając sobie bułkę do buzi.
— Świętego Mikołaja. — Przewróciłem oczami. — Moja mama.
— To fantastycznie! — Dominika najwyraźniej była w szampańskim humorze. Aż rwała się do roboty, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Zauważyłem, że zrobiła nieco mocniejszy makijaż niż zwykle. Kiedy mieszka się z dwiema kobietami, zaczyna zauważać się takie szczegóły. — Co masz zamiar jej kupić?
— Myślałem, żeby zrobić jej przyjęcie niespodziankę. W sobotę nie pracuje, więc chciałem zaprosić dziadków, upiec tort i ogólnie zorganizować miły wieczór.
Oboje patrzyli na mnie, jakbym co najmniej zamienił się w ducha. Ściągnąłem brwi.
— No co?
— Rafał, czy to pierwszy raz, kiedy zamierzasz wyjść z inicjatywą? — dopytywała się rudowłosa. Kiwnąłem powoli głową, przytakując. — To takie kochane! Nieźle się spisałeś, Karol! — Trzepnęła ciemnowłosego w ramię, a ten zakrztusił się kanapką. — Pomożemy ci. Możemy u mnie upiec tort i ciasteczka. Myślę, że gdyby wciągnąć w to Konstancję, zajęłaby się dekoracjami.
Oczy jej błyszczały, kiedy tak świergotała o tym, co można by zrobić. Uśmiechałem się pod nosem. Wybrałem dobrych przyjaciół, radosnych, kochanych, troskliwych. Wyrozumiałych. Pełnych energii i pomysłów. Najlepszych.
— To idziemy dzisiaj na zakupy! — zarządziła Biblioteczna Zjawa. — Kupimy produkty i weźmiemy się za pierniczki. Aby były idealne, muszą troszkę odleżeć. Myślę, że pierniczki są idealne nie tylko na święta. O, i możemy zrobić też sernik! Albo ptysie! Albo to i to.
— Zrobimy, co tylko będziesz chciała.
Niepotrzebnie to powiedziałem, bo Dominika w sklepie wrzucała do koszyka tyle produktów, że w pewnym momencie zrobił się tak ciężki, że Karol musiał pomóc mi go nieść. A przy kasie westchnąłem zrezygnowany i musiałem płacić kartą. A ten rudzielec tyko uśmiechał się przepraszająco. Wiedziałem jednak, iż zrobiła to ze względu na sympatię do mojej mamy. Poza tym – czyż nie jest tak, że im więcej słodkiego, tym więcej radości?
Dom Dominiki zawsze wywoływał we mnie pozytywne emocje. Kiedy nauczyła radzić sobie z Tomkiem, oznajmiła, że nie muszę przychodzić. Sam też byłem mocno zajęty, więc nie wpadałem nawet na herbatę. Po długim czasie dopiero z Karolem zawitałem w jej progach. Teraz miałem spędzić połowę wieczoru, przygotowując pierniczki.
Nie oczekiwałem, że spotkam mamę Dominiki i dobrze, bo w domu panowała grobowa cisza. Jednak uśmiech rudzielca rozświetlał całe mieszkanie, każdy ciemny zakamarek.
— A Tomek gdzie? — zainteresowałem się.
— Pewnie na górze, gra. Odebrał mi kanał — dodała niezadowolona. — Ale założyłam nowy i od nowa zbieram subskrybentów. Marnie mi to idzie. Poza tym ma zamiar pousuwać moje dotychczasowe filmy.
— Znajdziesz nowych, zobaczysz — uśmiechnął się do niej Karol. — To, co robisz, jest naprawdę super. Może wkrótce gdzieś cię to zaprowadzi.
— Do okulisty po nowe szkła — zaśmiała się. — Dobra, bierzemy się do roboty!
Dominika w kuchni zmieniała się w prawdziwego potwora. Kazała włożyć nam różowe fartuszki, tłumacząc się, że innych nie ma. Potem cały czas patrzyła nam na ręce, czy aby wszystko robimy zgodnie z jej wskazówkami oraz przepisem. Tak jakby dosypanie o dwadzieścia gram mąki za dużo miało zniszczyć cały wszechświat. Ale zabawnie wyglądała, kiedy skupiona porównywała wielkość jajek czy odmierzała ilość cynamonu. Wtedy razem z Karolem próbowaliśmy ją przedrzeźniać, ale tylko wystawiła język i wróciła do wcześniejszych czynności.
Największą jednak przyjemność sprawiło mi wycinanie pierniczkowych wzorów. Dominika miała całą kolekcję foremek. Oczywiście chwyciłem za śnieżynki, ale zabrała mi je, zanim zdążyłem dotknąć ciasta, mówiąc, że nie są odpowiednie na urodziny, tym bardziej w maju. Dlatego zostaliśmy przy różnych kokardkach.
Dochodziła osiemnasta, kiedy już ze wszystkim się uporaliśmy. Znaczy, ja i Dominika, bo Karol musiał wracać do internatu, więc wyszedł wcześniej. Razem z Biblioteczną Zjawą posprzątaliśmy bałagan, którego narobiliśmy, wrzuciliśmy brudne naczynia do zmywarki, a potem zrobiliśmy sobie herbatę i patrzyliśmy, jak za szkłem piekarnika pieką się ciasteczka.
— To miłe, że chcesz zrobić mamie niespodziankę — powiedziała w pewnym momencie. Wydawała się zamyślona, patrzyła za okno, w ciemniejące niebo. — Gdybym ja wyprawiła swojej takie przyjęcie, pewnie oznajmiłaby, że straciłam mnóstwo cennego czasu.
— Daj spokój, na pewno by się ucieszyła.
Rudowłosa pokręciła głową.
— Wiesz, moja mama jest bardzo kochana, ale prawda jest taka, że dąży za pieniądzem. A wiesz, czym jest pieniądz? Czasem. Przymyka oko na moje vlogowanie, ponieważ mam z tego jakiś grosz. Chociaż naprawdę ciężko jest się wybić początkującym. Takich ludzi jak ja jest setki, tysiące i każdy chce spróbować. A udaje się to nielicznym. Dlatego czasami się śmieję, że mam szczęście głupiego. — Upiła łyk herbaty, przymykając oczy. — Tomek opowiadał, że gdy mama szukała pracy i miała więcej czasu, siadała w salonie, popijała zieloną herbatę i czytała książki. To ponoć po niej odziedziczyłam miłość do literatury. — Podrapała się w szyję. — Wiesz, gdyby nie ty, moimi jedynymi przyjaciółmi wciąż byłyby wydrukowane słowa. To trochę dziwne; czytać i mówić, że książki to twoi przyjaciele, że nie potrzebujesz nikogo więcej. Ale tak się tylko zdaje. Zawsze wydaje ci się, że jest w porządku, dopóki nie poznasz czegoś lepszego. A ty i Karol spadliście jak z nieba.
— Jak papużki nierozłączki chyba — wtrąciłem, śmiejąc się pod nosem.
— Tak, w pewnym momencie dało się to odczuć — przytaknęła. — Ale to dobrze. Bo teraźniejszy ty jest najwspanialszym człowiekiem, jakiego poznałam. Mam nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi na zawsze.
Na zawsze to zbyt długo, pomyślałem, wiedząc to, co powiedział mi Karol. Dopóki śmierć nas nie rozłączy.

~~||~~

Salon zamienił się w karnawałową salę za sprawą wszystkich balonów i serpentyn, które porozwieszała Konstancja. Stała teraz zadowolona ze swojego dzieła i rozmawiała z dziadkami. Kuchenny stół uginał się od smakołyków przygotowanych wspólnie z Dominiką. A ja cieszyłem się, że razem ze mną są moi przyjaciele, bo gdybym miał zostać sam na sam z rodziną, chyba bym zwariował.
Wszyscy ubraliśmy się odświętnie. Dziewczyny założyły sukienki: Dominika lolicią, ciemną, a Kontie prostą, białą. Moja siostra wyglądała dziś nadzwyczaj ładnie, musiałem to przyznać. Maturzystka od siedmiu boleści.
Za to nikt nie mógł konkurować z moim chłopakiem. Karol, chociaż miał na sobie najzwyklejszą, białą koszulę oraz dżinsy, przypominał greckiego boga – ucieleśnienie piękna oraz dostojności. Chyba tylko ja wyglądałem niemrawo w swetrze, ale jakimś cudem było mi cholernie zimno i bez niego zamarzałem.
Dziadkowie jak to dziadkowie, zawsze wyglądali porządnie. Muszę przyznać, że dobrze się trzymali. Dziadek Franek ponoć osiwiał dość wcześnie, ale babcia Anastazja nie pozwalała mu na farbowanie włosów. Sama zaś maskowała białe odrosty blond farbą.
Wyczekiwaliśmy chwili, kiedy mama wejdzie do domu. Kiedy otworzyła drzwi, wpuszczając do środka chłodny podmuch, w pierwszej chwili zatrzymała się i patrzyła na nasze małe zgromadzenie. Powolutku zdjęła buty, nie spuszczając oczu z naszych rozochoconych twarzy, by potem rzucić się na nas wszystkich. To był długi, grupowy tulas. Pierwszy, w jakim brałem udział i przyznam, że to bardzo przyjemne uczucie.
— Wszystkiego najlepszego, mamo — powiedzieliśmy jednocześnie z Konstancją. Bliźniaki już tak mają, że najważniejsze kwestie wypowiadają razem.
— Dziękuję. — Oczy zaszły jej łzami i jeszcze raz mocno nas przytuliła. — Jesteście najlepszymi dziećmi na świecie.
— Jedynymi w swoim rodzaju — dodałem.
Przyjęcie trwało w najlepsze. Mama zachwycała się smakiem ciast, które piekłem razem z Dominiką i co rusz wypytywała dziewczynę, co dodała, aby uwydatnić chociażby mięte w serniku. Tak, ja też nie wiem, jak to możliwe, ale rudzielec wyczarował wyśmienity sernik z nutką mięty. Dziadkowie zajęci byli bardziej Konstancją niż mamą. Mała Miss musiała streścić im, co w szkole, jak życie, komu przekazała samorząd. A jak Kontie zacznie mówić, końca nie słychać.
Karol natomiast miał super okazję, żeby wypróbować swoje zdolności odwracania uwagi innych i co cały czas nachylał się nad moim uchem i szeptał co najmniej niecenzuralne rzeczy, których nie chciałem słyszeć, patrząc na rodzicielkę.
Dlatego też, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi, zerwałem się jak oparzony, aby otworzyć. Nie spodziewałem się jednak zobaczyć w nich Szymka.
— Możemy porozmawiać? — zapytał, wsuwając ręce do kieszeni spodni.
— Jasne — odparłem. — Wychodzę, zaraz wrócę! — krzyknąłem do reszty, kiedy wsunąłem już buty i narzuciłem ciepłą. —Przejdźmy się.
Mimo nieuchronnie zbliżającego się lata wieczory wciąż potrafiły być chłodnawe. Panujący już mrok i palące się uliczne lampy tak bardzo kojarzyły mi się z zimą, że ponownie zapragnąłem śniegu.
— Nie mieliśmy okazji zamienić po meczu nawet słowa — zauważył.
— Och, no tak. Gratuluję wygranej. — Uśmiechnąłem się, przyznając chłopakom z Katolika zwycięstwo. — Niełatwo było z wami grać. Naprawdę jesteście najlepsi.
— Nie przesadzajmy, to po prostu treningi.
— W takim razie przekażę Mateuszowi, zaczniemy ciężej trenować i na następnym meczu to my zgarniemy złoty puchar!
— Nie mogę się doczekać. Co świętujecie?
— Urodziny mojej mamy. Kończy czterdzieści dwa lata, uwierzysz? Ale no, o czym chciałeś rozmawiać?
Przełknął ślinę. Zaczesał grzywkę za ucho.
— Jesteś pierwszą osobą, która się o tym dowie, ale już więcej nie zagram w kosza.
Zatrzymałem się. Ale… Jak to? Przecież miałem z nim grać… Wygrać…
— Lekarz powiedział, że moje drugie oko też zaczyna szwankować. Na razie okulary, ale potem… Z czasem stanę się ślepy. A co komu ze ślepego zawodnika? Nic. Wolę odejść już teraz. Potem pożegnanie będzie zbyt trudne.
Nie uśmiechał się. Musiało mu być ciężko, a ja nie wiedziałem, co powiedzieć. Tylko stałem jak głupi pacan. Chciał się tym ze mną podzielić.
— Dla mnie i tak zostaniesz niepokonanym kangurem — oznajmiłem bez cienia wątpliwości. — Na zawsze. Dlatego się nie załamuj. Raczej ciesz, że było ci dane oglądać ten świat. — Zarzuciłem mu rękę na szyję i uniosłem jego podbródek, by patrzył na niebo. — Widzisz? Może nie widać wielu gwiazd, ale one tam są. Więc nawet gdy przestaniesz widzieć swoich przyjaciół, oni wciąż przy tobie będą. Ja też. Bo nie ma drugiego takiego kangurka jak ty.


Haha, wyrobiłam się z rozdziałem na sobotę! Jestem z siebie dumna, tak trochę.
Co sądzicie o moim pomyśle z blogiem? Smutno by mi było porzucać go po roku, gdy już skończę „Przyjaciół”, więc po prostu zacznę pisać inne opko. Tylko adres się nie zmieni, bo ludzie wciąż po nim odwiedzają blog. ;)
Do końca zostało pięć notek. Myślę, że w takim tempie wyrobię się do końca listopada. Co chciałybyście (bo myślę, że czytają mnie tylko dziewczyny) poczytać później? Rzucajcie propozycje! Kolejny romans czy może coś innego?
A, i co sądzicie o szablonie? Kolorowe kwadraciki po prawej stronie, obok dziewczynki, zaprowadzą was w odpowiednie miejsca. .w.


11 lis 2015

Rozdział XXVI

Prośba


Ciężki oddech, powolne ruchy, niepewne spojrzenia. Tak właśnie widziałem grę na boisku. Kiedy tylko stanąłem na parkiecie, wszystko zwolniło. Przyglądałem się każdej akcji, brałem w nich udział, odbierałem piłkę i zdobywałem punkty. A Adam co rusz przybijał mi piątkę.
I tak oto wygraliśmy pierwszy mecz. Uśmiechałem się jak szalony, siadając na ławce. Potem wypiłem połowę butelki wody, wypuściłem powietrze przez nos i przeniosłem wzrok na kolejnych grających.
Katolik kontra nasze międzyrzeckie liceum. Czułem przegraną nosem, szkoda tylko że kolegów z miasta, a nie Bialczan.
Katolik wydawał się być na zupełnie innym poziomie niż LO. Szymek skakał i biegał, jakby od tego zależało jego życie. Trzynastka robiła idealne wsady, czemu się nie dziwiłem, bo facet miał co najmniej metr dziewięćdziesiąt pięć i gdybym przy nim stanął, pewnie poczułbym się jak w cieniu drzewa w letni, upalny dzień. Z drugiej strony trochę się go bałem, a wiedziałem, że czeka nas starcie. Ósemka wyglądała niepozornie, ale potrafiła przewidzieć, do kogo zostanie podana piłka, więc szybciutko pojawiał się nagle przed ów osobą i z uśmiechem na ustach łapał ją, by następnie podać do kolegi z drużyny.
Katolik był zgrany. Widać było doświadczenie, godziny treningów i niezwykłą determinację. Chcieli wygrać za wszelką cenę.
Ale czy nie każda drużyna do tego dąży? Po to poświęca się swój czas, aby potem móc cieszyć się zwycięstwem. Technika, jaką pokazuje się podczas gry, przekazuje widzom niezwykle tajne informacje, które w rzeczywistości nie powinny ujrzeć światła dziennego. Mianowicie to, ile ktoś ćwiczył. Ile wylał z siebie potu na treningach, czy płakał, czy bolały go ręce albo mięśnie po przeforsowaniu się. W sporcie wszystko jest widoczne gołym okiem nawet wtedy, ba, zwłaszcza wtedy, gdy tego nie chcemy.
A LO na pewno nie chciało, by wszyscy oglądali ich porażkę. Bo choć starali się dorównać Katolikowi, już pod koniec pierwszej połowy ledwie nadążali. Kondycja zawodników mocno spadła przez okres zimowych ferii świątecznych, oddychali ciężko i częściej zatrzymywali się, aby odsapnąć. A w koszykówce nie powinno się stać, ta gra wymaga ciągłego ruchu. Musisz rozglądać się na boki, sprawdzać, czy nikt przypadkiem nie potrzebuje pomocy. Stanie jak kołek może i się przydaje, ale nie na boisku, gdy trwa mecz.
Tak jak przeczuwałem, Katolik wygrał 49:32, co najwyraźniej nie napawało szczęściem międzyrzeckich licealistów. Zbili się w kupkę i wyszli z sali, wyglądali jak obrażeni na cały świat. A szkoda, bo przecież powinni nauczyć się przegrywać.
Kolejny mecz jakoś niespecjalnie mnie interesował. Staszic i Kraszewski. Chłopcy może i byli wysocy, ale niekoniecznie sprawni fizycznie. Na pierwszy rzut oka dało się poznać, że z tak poważnym meczem spotykają się po raz pierwszy. Rozglądali się nerwowo, prawie na siebie wpadali, a pod koniec niemal na siebie rzucali, przekraczając dozwolone granice.
W przerwie między meczami rozpoczęło się coś, co mnie totalnie zaskoczyło. Na środku Sali ustawiono krzesełko, na którym usiadła sobie Gabrysia, a tuż obok niej, z mikrofonem w ręku, stanęła Eliza. Wyglądała dzisiaj nadzwyczaj ładnie – ciemne włosy zaczesane za ucho z jednej strony i przypięte spinką, ciemna spódniczka i biała bluzeczka. Tylko turkusowe trampki psuły całość. Uśmiechnąłem się pod nosem.
Gabi zaczęła grać, a ciemnowłosa zamknęła oczy, czekając na moment, w którym to miała wejść i oczarować wszystkich swoich głosem. Uwielbiała publiczne występy.

Wokół tyle znajomych jest twarzy...
To szalone, to szalone...
Jednak wszystkie moje dobre chęci
Mnie zgubiły, mnie zgubiły...

Zaczęła śpiewać, delikatnie i spokojnie. Znałem ten utwór w oryginale i nie spodziewałem się, że dziewczyny zamierzają napisać do niego polski tekst. Zresztą, wcale im się nie dziwiłem, ta piosenka sama w sobie posiadała tyle magii, że potrafiła trafić w nawet najmniej czułe serce.
Wszystkie oczy patrzyły na idealnie zgrany duet – dwie dziewczyny, najlepsze przyjaciółki, będące jednocześnie kontrastem i dopełnieniem siebie nawzajem.

Może było i zabawnie, może smutno było mi.
Lecz ze wszystkich snów wyśnionych wolę te, gdzie tracę dech.
Nie wiem, jak mam Ci powiedzieć, nie wiem, czy zrozumiesz, że
Gdy zamykam swoje oczy to w szaleństwie tonie
Ten świat... Ten świat...

Wykonanie trwało ledwie niecałe cztery minuty, ale wydawało mi się, jakby minęła co najmniej godzina. Członkinie Little Monsters szybciutko się usunęły, a wtedy to my weszliśmy na boisko, aby w końcu zmierzyć się przeciwko Katolikowi.
Czy się bałem przegranej? Ani trochę. W życiu bywa różnie – raz jest się na górze, raz na dole, ale ważne jest to, aby się nie poddawać. Bałem się jednak tego, że gdy mecz się skończy, moje relacje z Szymkiem się pogorszą.
Stanęliśmy w dwóch różnych końcach boiska. Doskonale widziałem jego twarz, a raczej połowę, gdyż drugą wciąż, tak jak wtedy, gdy się poznaliśmy, skrywała grzywka. Wyglądał na spokojnego, ale się nie uśmiechał. A tak bardzo chciałem zobaczyć ten błysk w oku…
Po meczu, powiedziałem sobie.
I jeśli mam wyprzedzać fakty, to tak się właśnie stało.
Zaczęliśmy gwałtownie, nawet się nie zorientowałem, że piłka została wybita i leci prosto w moje ręce. Ale ją złapałem i zdezorientowany podałem dalej. Reszta pierwszej kwarty minęła mi na zastanawianiu się, co ja u licha robię na boisku i dlaczego robię wszystko bez przemyślenia, a i tak mi wychodzi. Trzy razy rzucałem do kosza i dwa razy trafiłem, gdyż za trzecim ten wysoki, trzynastka, zdołał odbić piłkę, nim wleciała, ale i tak powędrowała do Adama, który po chwili zrobił wsad. Przybiliśmy sobie wtedy żółwiki.
Dopiero w czwartej kwarcie stanąłem sam na sam z Szymonem. Szykowałem się do rzutu, kiedy stanął przede mną i nie odwracał wzroku od moich oczu. Próbował mnie zdekoncentrować. Ale przecież on nie wiedział, że to nie zadziała, nie mógł wiedzieć. Nikt mu nie powiedział, że urodziłem się jako eksperyment genetyczny. Nie musiał tego wiedzieć, prawdopodobnie by się przestraszył. Albo mnie wyśmiał. Jednak im bliżej stał, tym większe miał szanse na złapanie piłki w locie. Głupi Kangur.
Nie zastanawiałem się długo. Nie mogłem rzucać do kosza, jednak skoczyłem do góry, jakbym właśnie to zamierzał zrobić. Ćwiczyłem to tyle razy, że nawet udawanie wychodziło mi perfekcyjnie. Czekałem tylko, aż krzyknie, aż zawoła. I zrobił to.
— Rafał!
Za mną, na prawo, biegł Adam. Tam też postarałem się rzucić piłkę, na ślepo, bo wciąż uporczywie wpatrywałem się w obręcz. Złapał ją chyba w ostatniej chwili. Odetchnąłem wówczas z ulgą, kiedy opadłem na parkiet.
— Dobry ruch, króliczku — pochwalił Szymek, uśmiechając się.
— Dla ciebie wszystko, kangurku.
Lubiłem go. Uważałem go za swojego trzeciego przyjaciela. Pierwszy był Karol, który uporczywie się starał, aż mu nie uległem. Później pojawiła się Dominika z prośbą o korepetycje, a dopiero na samym końcu, gdy czułem się zabójczo samotny, ni stąd, ni zowąd życie dało mi Szymona. Tak jakby czuło, iż potrzeba mi ciepła czyjegoś uśmiechu.
Koniec końców przegraliśmy mecz 87:83, a Adam prawie uderzył Mateusza, kiedy ten próbował go uspokoić. Dzięki temu też wynikowi zajęliśmy drugie miejsce w całych zawodach, otrzymując srebrny puchar.
— Szczerzysz się, jakby od tego zależało twoje życie — zdziwił się Karol, gdy wracaliśmy do mojego domu, gdyż dyrektor odwołał siódmą i ósmą lekcję. — Zaczynam się martwić.
— Głupi jesteś — rzuciłem, ale bez skrępowania złapałem jego rękę. Właśnie przekroczyliśmy bramkę. Wiśnia stała dumnie, puszczając pierwsze pąki. — Po prostu jestem szczęśliwy. Bo znów cię mam. Bo moje życie nie jest już obojętne. Nawet ci jeszcze za to nie podziękowałem!
Weszliśmy do środka. Wyjąłem klucz z zamka i położyłem go na szafce na buty. Wiedząc, że ani Konstancji, ani mamy nie ma w domu, oparłem się o ścianę i spojrzałem na Karola. Prosto w jego złotawe oczy, bo znów założył soczewki.
— Pocałuj mnie — poprosiłem i chyba po raz pierwszy poczułem rumieńce na policzkach.
— Ładnie ci z zawstydzeniem — mruknął, ale zbliżył swoje wargi do moich.
To był miękki, ciepły pocałunek. Musiałem stać na palcach, ale wcale mi to nie przeszkadzało, gdyż motywowało to zarzucenie Karolowi rąk na szyję. Jego zaś krążyły po mojej talii, aż nagle znalazły się pod koszulką. Poczułem zimne palce i wzdrygnąłem się. Zataczał kółka na moich plecach. Co chwilę przechodził mnie dreszcz. Kiedy więc w końcu się od siebie oderwaliśmy, musiałem wyglądać jak spłoszone zwierzątko.
Uczucia, związek, wszystko wciąż mnie przerastało. A ja tak nie chciałem. Pragnąłem się w końcu otworzyć, lecz potrzebowałem czasu. A tego niestety nie dostałem zbyt dużo.
Pociągnąłem Karola na kanapę. Kazałem mu czekać, podczas gdy sam poszedłem do kuchni i zrobiłem nam herbaty, uspokajając się przed prośbą.
— Chciałbym z tobą porozmawiać —oznajmiłem spokojnie, podając mu kubek parującego naparu. Ściągnął brwi. — Nie, nie martw się, nie chcę z tobą zrywać czy coś. — Rozluźnił się nieco, ale wciąż wydawał się czujny. —Bo widzisz, wiem, że bycie tutaj koszmarnie cię męczy. Doskonale to rozumiem, na pewno chcesz wrócić do domu, być z mamą i w ogóle. Ale teraźniejszy ja jeszcze zbyt krótko ma cię na własność, by ci na to pozwolić. Dlatego… Chciałbym cię prosić, abyś został do końca roku szkolnego. Chcę przeżyć jeszcze z tobą tych kilka chwil, bym nie zapomniał, a boję się, że tak się stanie. Że zniknę z twojego życia już na zawsze i twoje starania pójdą na marne, i…
— Ej. — Złapał mnie za rękę. Zdałem sobie wtedy sprawę, że nieświadomie zaciskałem dłonie w pięści. — Nie musisz myśleć o takich głupich rzeczach. Nawet jeśli mnie zapomnisz, to będę szczęśliwy, bo byłem tu z tobą, bo się do mnie uśmiechałeś, mówiłeś. Nawet jeśli nadal siedzisz na tej przeklętej ławce i patrzysz w niebo, to nic. Jeśli cię już tam nie ma, to nic na to nie poradzę. Żyję chwilą, którą mam tu i teraz. Cieszę się, bo mogę złapać się za rękę i pocałować, powiedzieć „kocham cię”, a ty nie uznasz mnie za głupka albo zboczeńca. I oczywiście, że zostanę z tobą do końca roku szkolnego, a nawet dłużej, jeśli sobie tego zażyczysz.
Przygarnął mnie do siebie. Wtuliłem się w jego ramię i wdychałem zapach delikatnych perfum. Przymknąłem oczy.
—Dziękuję — wyszeptałem. — Dziękuję za twoją determinację. Za to, że nauczyłeś mnie czuć, za to, że wróciłeś i za to, że teraz tutaj jesteś i mnie przytulasz. Gdyby nie ty, wciąż trwałbym w obojętności. Nauczyłeś mnie kochać, Karol. A to najwspanialsza rzecz, jaką mogłeś mi podarować.

Uhuhuhuhu. Nieźle, nieźle. Rozdział dwudziesty szósty po miesiącu. Zostało pięć rozdziałów i piękny, krótki epilog. Ciekawe, co się jeszcze wydarzy w tej ich dojrzałej przyjaźni, hm?
W ogóle jestem zaskoczona, że ktokolwiek jeszcze czeka na rozdziały. Moja szybkość pisania jest powalająca, ale to dlatego, iż sama przeżywam miłostki. Uczucia sprawiają, że moje historie przestają być piękne, dlatego nie powinnam się zakochiwać. I zadbam o to następnym razem. Bo moją miłością jest pisanie.
Postaram się jeszcze w sobotę dodać rozdział dwudziesty siódmy, ale nie obiecuję. ;)
Kranik was kocha. <3


6 paź 2015

Rozdział XXV

Konfrontacja


Różne rzeczy różnie się zaczynają i różnie się kończą, mimo to wszystko jakoś musi dojść do końca. Gorzej, jeśli zatrzyma się w połowie i niczym nie da się tego popchnąć dalej, wtedy człowiek ma przesrane.
A najgorzej jest wtedy, gdy coś staje ci na drodze, staje się przeszkodą i musisz naprawdę włożyć wiele wysiłku, aby ją ominąć. Sam nie wiedziałem, kiedy moja miesięczna znajomość z Szymonem stała się ów wyrwą w ziemi, przez którą nie potrafiłem ruszyć dalej.
Ucieszyłem się na samą myśl o zawodach, które miały odbyć się u nas. Miejsce zmieniało się co roku, a więc wielkim wyróżnieniem stało się usytuowanie tego wydarzenia właśnie tutaj, w naszej skromnej szkole. No, dobra, może nie w szkole, bo na boisku, ale no, zawsze coś. I to wcale nie tak, że nie ucieszyłem się na samą myśl o tym, że znów będę mógł zagrać. Przeraziłem się tym, że Katolik również został zaproszony. I tym, że były to zawody w koszykówkę, a co za tym idzie, prawdopodobieństwo spotkania ciemnowłosego wynosiło całe sto procent.
Nie wiedziałem, co miałbym powiedzieć Karolowi. Jasne, nie zdradziłem go, nie zakochałem się w Szymku, ale z drugiej strony spędzałem z nim naprawdę dużo czasu. Może i znaliśmy się ledwie miesiąc, ale rozmawiało nam się naprawdę dobrze. Króliczek i kangur.
I to wcale nie tak, że na początku pomyślałem, że powinienem udawać, że go nie rozpoznaję. Byłoby to jednak bardzo niegrzeczne, a wychowano mnie inaczej. Cóż z tego, iż wszelkie wysiłki mamy zwykle spływały po mnie jak po maśle, nie zostawiając śladów? Przynajmniej do czasu, aż nie zacząłem czuć.
Postanowiłem się pierwszy po prostu nie odzywać, dopóki nie usłyszę cześć. Bo wiedziałem, że Karol będzie zazdrosny. Odczytywałem jego uczucia nawet wtedy, gdy siedzieliśmy z Domi i patrzył na nią chwilami tak, jakby miał biedną dziewczynkę zadusić.
Jednak już na wieczór przed wielkim dniem przyszedł SMS od Szymka:

No cześć, Króliczku! Mam nadzieję, że jutro zagramy przeciwko sobie. Chcę zobaczyć twoje nieporadne rzuty xddd

Odpisałem mu machinalnie i bardzo szybko, nawet się nad tym dłużej nie zastanawiając.

Jeszcze zobaczymy, Kangurze. ._. Wygramy.

Możesz pomarzyć <3

Sam sobie możesz marzyć <3 Ja mierzę w rzeczywistość.

Potem nie odpisał nic, zapewne zastanawiając się, co miałem na myśli. Bo choć chłopak naprawdę miał zadatki na filozofa, to jednak słabo szło mu rozszyfrowywanie moich esemesów. I metafor innych też, ale mimo to nie narzekał. Po prostu nie potrafił objąć swoim umysłem całego świata i to wszystko.
Chyba.
Spać? Spałem. Całe cztery godziny i mniej więcej osiem minut, ponieważ jakieś wredne ptaszysko usiadło na parapecie i stukało w szybę od czwartej piętnaście. Potem już nie potrafiłem zmrużyć oczu i czekałem na wschód słońca, który – według Internetu – miał nadejść niedługo. Nie doczekałem się go, ponieważ całe niebo pokryły burzowe chmury.
Dlaczego wiosną pada niemal tak często jak jesienią?
Ześlizgnąłem się z łóżka przed piątą i zbiegłem na dół, do kuchni, by zrobić sobie coś do jedzenia. Wyszedł żółty ser, więc musiałem się zadowolić kanapką z szynką i ketchupem. Lubiłem warzywa, ale pomidor z chlebem niespecjalnie współgrali w moim żołądku. Byli po przeciwnych stronach barykady. W różnych drużynach. A nie pragnąłem dnia meczu spędzić w toalecie.
Tak, żołądkowe wybryki Rafała Zawadzkiego: tom pierwszy.
Mama pojawiła się jakieś dwadzieścia minut później, w szlafroku i poczochranych włosach.
Ona zawsze wyglądała na zapracowaną, ale szczęśliwą. Nigdy się nie skarżyła, nigdy nie jęczała, że coś było ciężkie. Kiedy już się czegoś podjęła, zaciskała zęby i szła przed siebie. I chyba właśnie dlatego postanowiła wychować nieudany eksperyment genetyczny. A nie, przepraszam, dwa. Ileż ona się przez nas nacierpiała!
Razem z Kontie byliśmy kochającym się rodzeństwem, ale naprawdę często trzeba było nas rozdzielać. Albo opatrywać moje rany. Albo upewniać sąsiadów, że nie jestem obłąkany i że wcale nie potrzebuje terapii (cały czas nadzorował mnie psycholog). A mama spokojnie przyjmowała wszystko na klatę i tylko uśmiechała się, twierdząc, iż przypominam każde inne dziecko.
— Nie możesz spać? — zapytała, łapiąc za czajnik.
— Wrona postanowiła grać Beethovena na moim oknie — wyjaśniłem, uśmiechając się znad chyba czwartej kanapki.
— Och, a miała choć odrobinę talentu?
— Zależy o jaki talent pytasz. Bo fortepianu to bym jej nie dał.
Wstawiła wodę na gaz i wyciągnęła dwa kubki, wiedząc, że skoro już oboje nie śpimy, to możemy napić się kawy i porozmawiać o rzeczach mało ważnych. Usiadła na krześle i oparła łokcie o blat stołu.
— Co mówił lekarz na poprzedniej wizycie?
Odkąd ukończyliśmy z Kontie osiemnaście lat, lekarze nie mieli prawa opowiadać mamie szczegółów spotkań, a co za tym idzie, o wszystkim dowiadywała się od nas. Wcześniej jakoś nie miałem okazji z nią porozmawiać. Mijaliśmy się, a jak już któreś napotykało to drugie na swej drodze, rozmawiało raczej o przyjemniejszych rzeczach niż wizyta w szpitalu.
— Nie powiedział nic, o czym bym nie wiedział. Zrobił podstawowe badania, zadał kilka dziwnych pytań, denerwowały mnie zwłaszcza te, czy znalazłem już sobie partnerkę, bo pełnoletni chłopcy powinni już zaczynać współżyć, na co oczywiście powiedziałem kilka brzydkich, acz nieprzypadkowych słów.
— Ale mógłbyś sobie znaleźć dziewczynę… — Mama uśmiechnęła się nieco rozmarzona. Przewróciłem oczami.
„Mamo, mam chłopaka” nie chciało przejść mi przez gardło. Nawet samo „jestem gejem” nie wchodziło w grę. Bałem się, że spojrzy na mnie jak na dziwaka i zostawi. I choć znałem swoją mamę na tyle dobrze, by wiedzieć, iż tak nie postąpi, coś wewnątrz mnie kazało trzymać zęby na kłódkę. Przynajmniej przez jakiś czas.
— Jeszcze przyjdzie czas na wnuki — oświadczyłem wymijająco.
— Nie mówię, że od razu miałabym zostawać babcią! Nie chcę, żebyś niszczył życie jakiejś młodej dziewczynie; co to, to nie. Ale zakochiwanie się jest dobre. Uczy nas, co to znaczy troszczyć się o kogoś. Zauroczenia są w porządku, nawet jeśli związki się po jakimś czasie kończą, a w sercu pozostaje taka dziwna pustka, którą bardzo trudno czymś wypełnić. Człowiek czuje się, jakby czegoś mu brakowało. Wtedy właśnie kolejny, niby szary ktoś przychodzi z odsieczą i zakochujesz się na nowo. I znów uczysz się, co to znaczy kochać.
Mama wyglądała na szczerą, kiedy to mówiła. Patrzyła na mnie delikatnym, rodzicielskim wzrokiem, tak jak patrzy się na dziecko, któremu tłumaczy się, czym jest dobro, a czym zło. Jej ciepłe, brązowe oczy – tak bardzo niepodobne do tych naszych, zimnych, obojętnych, szarych – wyrażały więcej niż tysiąc słów z ust najlepszego lekarza na Ziemi. Ona nie wymagała, raczej radziła, by się nie zrażać, kiedy coś nie wyjdzie. Starała się uświadomić mi, że życie składa się i z wzlotów, i z upadków i że wszystko trzeba przetrwać, a nie poddawać się, bo coś nie wyszło.
— Mamo, ja…
Już chciałem się przyznać, już prawie, tak mało brakowało, a miałbym to za sobą. Ale wtedy zadzwonił mój telefon i w geście ucieczki podniosłem go i przesunąłem palcem, by odebrać.
— Cześć, Króliczku.
Szymek. Jak ja dawno nie słyszałem jego głosu. Był przyjemny. Taki ciepły, z lekką chrypką. I przepełniała go radość, choć wiedziałem, że twarz chłopaka najpewniej pozostawała beznamiętna.
— Obudziłem cię?
— Nie, nie spałem. Stało się coś?
— Chciałem cię usłyszeć, jeszcze zanim wejdziemy na parkiet. Wiesz, tak po przyjacielsku.
— Dzięki za troskę, Kangurze, ale nie musisz się bać, że przez waszą przegraną rozerwie się nasza więź.
— Tak, tak, już to widzę. Będziesz płakał, bo nie trafisz do kosza.
— Szymek, ja nie płaczę. Tak z zasady, z reguły. Ze względu na zmodyfikowany kod genetyczny.
— A ty znowu o tym… — westchnął. Wyobraziłem sobie, jak kręci głową. — Nie obchodzi mnie, że jesteś jakimś głupim eksperymentem, Rafał — fuknął.
— Ale mnie tak — odparłem, drapiąc się po brodzie. Stwierdziłem, że chyba będę musiał się ogolić. Najdziwniejsze było to, że tylko włosy na głowie miałem niebieskie. Dlatego niekoniecznie mogłem sobie pozwolić na wąsa, ponieważ nie współgrał kolorystycznie. — Także nie martw się, jedynym, który wyleje łzy, będziesz ty. — Cmoknąłem do słuchawki. — Do zobaczenia.
— No, do zobaczenia.

~~||~~

— Identyfikator poproszę — oświadczyła pani Marzena, szatniarka, torując schody.
Spojrzeliśmy po sobie z Dominiką, nie do końca widząc, co mamy zrobić.
Identyfikator, czyli kolorową plakietkę z nazwą szkoły, imieniem i nazwiskiem, zdjęciem oraz profilem musiał mieć każdy. I dostawało się go raz, w pierwszej klasie. Przez wrzesień jeszcze się go nosiło, bo sorzy sprawdzali, czy aby na pewno stosujemy się do zasad. Potem i im nudziła się ta zabawa w policjantów i złoczyńców, po prostu prowadzili lekcje.
Zdarzały się jednak takie chwile jak ta, kiedy komuś nad głową zaświeciła się żarówka, przypominając iż coś takiego jak ów identyfikator istnieje. Gdy zabrakło tej przeklętej plakietki, w ruch wchodziły pieniądze. I to grube, bo aż całe pięć złotych z kieszeni biednego, dojeżdżającego ucznia mającego po drodze biedronkę i półki pełne jedzenia.
— Przecież mnie pani zna! — wyjęczała Biblioteczna Zjawa, patrząc błagalnie na jasnowłosą kobietę przy kości. — Widujemy się niemal każdego wieczora i opowiadam pani o nowościach w bibliotece!
Pani szatniarka pokręciła głową.
— Śpieszę się na trening. Muszę walczyć o dobre miano naszej szkoły! Musi mi pani dzisiaj odpuścić.
Marzenka przewróciła oczami, ale przepuściła nas, torując drogę kolejnym dzieciakom, a dokładniej pierwszakom na informatyce.
— Do zobaczenia później! — krzyknąłem do Domi i rozeszliśmy się w swoje strony. Ona na polski, ja na trening.
Po drodze minąłem dziewczynę w koronie, zapewne jedną z członkiń koła teatralnego. I oni mieli teraz urwanie głowy, zwłaszcza że po spektaklu dla gimnazjalistów postanowili spontanicznie wystawić coś jeszcze. Zgadywałem, że kolejny dramat przerobiony na współczesną wersję. Odkąd pojawiła się pierwszoklasistka pisząca scenariusze, za każdym razem tworzyli coś nowego, patrzyli na postacie i wydarzenia od innej strony, co pozwalało im zyskać większą liczbę chętnych.
— Cześć, karzełku — przywitał się Adam. Przybiliśmy sobie piątki.
— To, że jestem niższy, nie daje ci prawa nazywania mnie karzełkiem — wygłosiłem chyba po raz setny, wyciągając z plecaka strój. — Z kim gramy na samym początku?
— Ogólnie gramy jako drudzy, z Katolikiem.
Zachłysnąłem się powietrzem.
— Jesteś tego pewien?
— Ta, pytałem trenera — powiedział swoim znudzonym głosem.
— Mhm — mruknąłem chyba za cicho, bo machnął lekceważąco ręką, po czym opuścił szatnię. Jeszcze przez drzwi słyszałem, jak wita się z pierwszorocznymi dziewczętami. Przewróciłem oczami.
— Będzie dobrze, nie martw się. — Mateusz, widząc moją nietęgą minę, poklepał mnie jak ojciec po plecach. — Tylko się nie załamuj. Przecież nie pierwszy raz z nimi gramy. Tylko uważaj na tego z grzywką, wydaje się jakiś dziwny.
Bo jest dziwny, pomyślałem i powstrzymałem się, by nie rzucić tego na głos.
Przebierałem się z dziwnym przeczuciem, że gdy tylko wyjdę z bezpiecznego pomieszczenia będącego mieszanką męskich zapachów, trzaśnie we mnie piorun.
I wcale się tak bardzo nie myliłem.
Wystarczyło, że wyściubiłem nos z szatni, usłyszałem podwójne, radosne nawoływanie.
— Rafał!
Głos Karola idealnie komponował się z głosem Szymona, ale to w kierunku koszykarza skierowałem swój wzrok. Przedzierał się przez tłum pierwszaków, a grzywka majtała mu się na prawo i lewo.
Dobiegli z Karolem równocześnie. Spojrzeli po sobie od góry do dołu, potem rzucili spojrzenie w moją stronę.
— Także…
— Kto to? Już cię gdzieś widziałem —oznajmił Szymek, najpierw mówiąc do mnie, potem do Karola.
— Karol, ch… — Sprzedałem mu uderzenie z łokcia w bok. — Przyjaciel Rafała.
— Szymon, poznaliśmy się na zawodach.
Uścisnęli sobie dłonie. Zdawało się, że o sekundę za długo niż ustawa przewiduje. Speszyłem się nieco i cofnąłem pod ścianę, lecz nie pozwolono mi pozostać w takiej pozycji. W oddali dostrzegłem Adama, który wymachiwał swoją długą ręką, pokrzykując coś niewyraźnie. Wyrwałem się z potrzasku, jakim było towarzystwo Karola i Szybka jednocześnie i z zapałem pognałem w jego stronę. Potem pociągnąłem go na salę i czym prędzej złapałem piłkę i rozpocząłem powolne wrzucanie jej. Wpadała za każdym razem, ale nie potrafiłem się skupić na reszcie zawodników, przez co często wpadałem na drugi skład.
— Stało się coś? — zapytał trener. Musiał powtórzyć trzy razy, nim w końcu go usłyszałem.
— Nie, nie, wszystko w porządku. — Pokręciłem głową.
Ale już się nie skupiłem. A kiedy rozpoczął się pierwszy mecz, całkiem zapadłem się we własnych myślach.
Przez chwilę Szymek wyglądał tak… Radośnie. Jakby naprawdę cieszył go mój widok. A przecież za każdym razem, gdy pisaliśmy, wydawał się niezadowolony. Ten uśmiech. I ukryte za grzywką oko. To dodawało mu uroku. Gdyby porównać Karola i Szymona, to ten drugi zdecydowanie wygrywał.
Patrzyłem, jak piłka śmiga z rąk do rąk.

~~||~~

— Co cię z nim tak naprawdę łączy, co, Karol? — Szymon zmrużył oczy, także to, na które nie widział i z nienawiścią łypał jednym ślepiem na kasztanowowłosego. Karol zaś nonszalancko oparł się o ścianę i skupiał wzrok na tłumiących się przy wejściu do hali pierwszakach.
— A co, zazdrosny? — rzucił, uśmiechając się wrednie. — I tak go nie dostaniesz.
— Nie było cię miesiąc. Skąd aż taka pewność, że wszystko jest tak jak dawniej? — Licealista oblizał usta.
— Rafał mnie kocha.
— Wiesz, że uczucia są zmienne?
— Ufam mu.
— Ja też sobie ufałem, dopóki nie spotkałem jego.
— A co takiego zrobił?

— Złapał mnie jak kłusownik dzikiego króliczka.

Tym oto rozdziałem, na który musieliście czekać x czasu, kończymy część drugą, czyli "wzloty i upadki dojrzałej przyjaźni". Została mi do napisania tylko część ostatnia. .w. Miejmy nadzieję, że skończę przed końcem roku. Szkoła średnia to jednak nie przelewki.
Jak wam się podobało? Chociaż trochę?

5 wrz 2015

Rozdział XXIV

Wyznanie Natalii


Kiedy mogłem zachowywać się swobodnie przy Dominice, trzymać Karola za rękę i przytulać się do niego, czułem się… dobrze. Bałem się co prawda przyznać mamie, że jestem gejem, ale cieszyłem się, iż Domi zna prawdę.
Gdy tylko przyszliśmy do mnie, mama czekała z założonymi rękami w kuchni, patrząc srogo. Z początku zastanawiałem się, o co może chodzić, lecz kiedy spojrzała na mnie swoimi ciepłymi oczami pełnymi niezadowolenia, zacząłem rozumieć, o co jest zła.
— Rafał, znowu wagarujesz — zaczęła, gdy tylko wszedłem do domu.
Dobra, od ponad trzech miesięcy nie opuszczałem lekcji, chociaż wcześniej zdarzało mi się to bardzo często. Mama się cieszyła, iż w końcu myślę o przyszłości. Tak naprawdę wcale tak nie było, po prostu gdy Karol przebywał w szkole, miałem powód, by siedzieć na nudnych lekcjach – spotykanie go na korytarzu i krótkie pogawędki dawały motywację. Przez ostatni miesiąc jakoś udawało mi się przetrwać każde zajęcia, gdyż po nich spotykałem się z Dominiką czy Little Monsters. Ale dzisiaj musiałem zrezygnować z zajęć! Przecież Karol wrócił!
— Mamo, to tylko jeden raz… — zacząłem, drapiąc się w tył głowy.
— Cieszę się, że stałej się ciepły, że przechodzą ci te piekielne objawy obojętności, jednak się martwię. Wiesz, jak łatwo w tym świecie o wypadek, prawda? Nauczyciel zadzwonił, że widziano cię w szkole, że porwałeś Dominikę i razem wyszliście. No naprawdę, namawiać koleżankę do takich rzeczy…
— On mnie do niczego nie namawiał, proszę pani. — Rudowłosa wychyliła głowę zza ściany, uśmiechając się w stronę mojej rodzicielki. — Dobry wieczór.
— Och, nie sądziłam, że przyprowadziłeś gościa.
— Gości — poprawił ją Karol, wchodząc i stając obok mnie. — Przepraszam, to moja wina, że Rafał opuścił dzisiaj lekcje. Za bardzo ucieszył się na myśl, że wróciłem ze szpitala.
Na twarzy mamy pojawił się wyraz zrozumienia i ciężko westchnęła, chyba nie mogąc znaleźć argumentów na dalsze wykłócanie się o swoją rację.
— No dobra. — Pokręciła głową. — Tylko nie siedźcie zbyt długo, jutro też macie szkołę. Zawołam was na kolację, a teraz zejdźcie mi z oczu. — Wygoniła nas z kuchni gestem dłoni.
W salonie, przez który musieliśmy przejść, aby dostać się na górę, w swoim szaro-różowym dresie siedziała Konstancja. Związała swoje niebieskie włosy w luźny kok i kilka kosmyków wysunęło się z nieschludnego uczesania. I na kanapie, i na stole leżało mnóstwo książek, zeszytów i skoroszytów, zarówno tych z notatkami, jak i tych zawierających sprawy samorządu. Sama dziewczyna podciągnęła prawe kolano pod brodę i, gryząc długopis, przyglądała się jakiemuś kolorowemu wykresowi. Postanowiłem jej nie przeszkadzać, biorąc pod uwagę fakt, że mogła wpaść w stan agresji i znów próbować mnie uderzyć. Od dawna w końcu tego nie zrobiła.
Przeszliśmy na paluszkach, wstrzymując oddechy, ale Kontie i tak nas zobaczyła, po czym przewróciła oczami, wracając do nauki do zbliżających się matur. Jakże się cieszyłem, że czeka mnie to dopiero w przyszłym roku!
Obejrzeliśmy jakąś komedię romantyczną, w której pracownicy hotelu starali się swatać obcych sobie ludzi, ponieważ stawiali na rodzinę. Był nawet zabawny, kilka razy parsknąłem śmiechem. Około dziewiątej mama zawołała nas na kolację i razem, całą piątką, usiedliśmy do stołu, by zajadać się kolejnym eksperymentem pani Zawadzkiej – kucharki idealnej. Tym razem był to kurczak w dziwnej panierce oraz ziemniaki w śmietanie z koperkiem, które przesoliła, jednak dało się je zjeść, a całość smakowała naprawdę dobrze.
Przed dziesiątą pożegnałem się z Dominiką i Karolem, każąc ciemnowłosemu odprowadzić Biblioteczną Zjawę aż pod same drzwi. Pocałowaliśmy się na do widzenia, czemu rudzielec przyglądał się z zaskakującą intensywnością, zapewne po raz pierwszy widząc na żywo całujących się chłopców, a potem pomachałem im na odchodne.
— Nie powiesz mamie, prawda? — zapytała Kontie, pojawiając się nagle znikąd. Poczułem jej obecność tuż po zamknięciu drzwi. Odwróciłem się twarzą do siostry i oparłem plecami o drzwi. Patrzyła chłodno, ściągając usta. — Brak ci odwagi? Czego się boisz?
Przełknąłem ślinę. Patrzyła tak jak zawsze wtedy, gdy wpadała w furię. Wiedziałem, że jeśli tym razem mnie uderzy, to zaboli. Czułem już zbyt dużo, by móc ignorować ból.
— Powiem jej w swoim czasie — odparłem rzeczowo. — Sam muszę się oswoić z tą myślą. To nie jest takie proste, jak ci się wydaje.
— Och, straszne. — Przewróciła oczami. — Bądź mężczyzną! Poza tym mógłbyś w końcu wziąć się w garść. Jesteście już razem jakieś trzy miesiące, nie?
— Miesiąc go nie było, więc licz dwa… — Machnęła ręką. — Jakoś od początku stycznia.
— I jak? Spałeś z nim?
Rozmowy o seksie, nieważne z kim przeprowadzane, zaczęły wywoływać u mnie w pewnym momencie zawstydzenie, tym bardziej poczułem się dziwnie, kiedy zapytała o to Konstancja. Od razu wyczuła sytuację.
— Jacie, ile można czekać. Nie martw się — poklepała mnie po plecach — Karol zawsze wie, co robi.
Czy ona mi właśnie oświadczyła, że kochała się z Karolem niejednokrotnie? Patrzyłem na nią zszokowany. Z jej oczu znikł chłód, odwróciła się i znów wróciła do swoich monotonnych zajęć. A ja tak stałem głupi pod tymi drzwiami, mimo wszystko czując na plecach powiew niekoniecznie ciepłego, kwietniowego wiatru.
Liczyłem sobie osiemnaście lat, a moje doświadczenie w sprawach miłości i związków wynosiło zero. I to nie z powodu mojej nieatrakcyjności, bo wcale nie byłem aż tak brzydki i niejednokrotnie ktoś mi uświadamiał (zwykle Kontie), że jakaś dziewczyna patrzy na mnie pożądliwym wzrokiem. Jednak przed poznaniem Karola nie czułem… Nic, jak więc mogłem zwracać na te dziewczyny jakąkolwiek uwagę?
Spojrzałem na sufit, zastanawiając się, co mnie jeszcze czeka w życiu. Zastanawiając się, ile tak naprawdę przeżyję lat, ile spędzę ich w towarzystwie Karola, ile wśród innych ludzi. Czy wszystko będzie tak, jak powiedział Karol, czy jego eksperyment ze zmianą czasu rzeczywiście się powiedzie? I przede wszystkim czy chłopak mówił prawdę?
Być może to tylko głupi żart, zakład, który musiał wykonać, by zgarnąć kasę. Jednak chciałem mu wierzyć i postanowiłem to zrobić bez względu na to, czy wyjdę na głupka czy nie. Do jego czasów i tak w razie czego pozostał aż wiek. To sto lat!
 Wziąłem prysznic i zasnąłem jeszcze zanim zdążyłem pomyśleć o tym, że jednak jestem szczęściarzem.

***

Zawsze zazdrościłem dzieciakom z dużych miast, że ich godziny szkolne rozłożone są zupełnie inaczej niż te nasze i czasami lekcje zaczynają o dziesiątej. U nas każda klasa codziennie przychodziła na ósmą i po korytarzach snuło się prawie tysiąc osób, ponad dwieście z każdego z czterech roczników.
Nietrudno było zgubić się w budynku ZSE. Korytarze, korytarzyki, mnóstwo klas, których numery zaczynały się od stu pięćdziesięciu i ciągnęły aż do dwustu dwudziestu sześciu. Niektóre z nich oczywiście pozostawały nieczynne, zamiast dwieście osiemnaście mieliśmy dwieście trzydzieści osiem, a i każda toaleta nosiła swoją liczbę. Jednak lubiłem swoją międzyrzecką szkołę. Ludzie i atmosfera – wszystko dało się przetrzymać. Nie wiedziałem, jak to w sumie odbywało się w licealnej części, która była oddzielona od naszej, czyli technikum, asfaltowym boiskiem, jednak Kontie nie narzekała. Poza tym wszystkie imprezy i samorząd mieliśmy w z nimi wspólny i nigdy nie natrafiłem na zadzierające noski panienki. Albo po prostu nie zwróciłem na to uwagi.
Zmieniliśmy z Karolem buty, bo przecież pani woźna inaczej zabiłaby nas wzrokiem, po czym spokojnie wyszliśmy na dziedziniec i usiedliśmy na ławeczce, by powdychać wciąż chłodne, wiosenne powietrze. Kilkoro uczniów przywitało się z szatynem, który poprzybijał z każdym piątki, do mnie rzucili „cześć” i weszli do środka, chowając się przed zimnem.
Naprawdę lubiłem swoją szkołę. Już nie mogłem się doczekać, aż po korytarzach zaczną przechadzać się zagubieni gimnazjaliści. Niektórzy przyjeżdżali tu nawet sto kilometrów, aby wyrwać się w końcu ze swoich okolic. Zwykle mieszkali w internacie, dzięki czemu lepiej mogli poznać miasto, a nie wracać do domu przed dziesiątą wieczorem i wyjeżdżać o piątej trzydzieści rano. Zwykle ów uczniowie rozglądali się dookoła z przestraszonymi minami.
Dzień otwarty, który odbył się pierwszego dnia kalendarzowej wiosny, zwiastował całkiem liczny nowy rocznik we wrześniu i tylko czekałem, aż zacznie się wołanie kici-kici przez cały miesiąc.
Rozeszliśmy się z Karolem w momencie, gdy zadzwonił dzwonek obwieszczający pierwszą lekcję. On pobiegł na matematykę, ja na sprawdzian z polskiego. Kolejna głupia lektura, którą nie do końca zrozumiałem.
Dzień mijał jak zwykle aż do długiej przerwy, kiedy to spotkałem się z dziewczynami z Little Monsters. Oczywiście przybiliśmy „żółwiki”, a dziewczyny ciepło przywitały Karola i stwierdziły, że muszą napisać piosenkę o chłopcu, który znika i wraca z jeszcze piękniejszym uśmiechem. Pomysł całkiem dobry.
Wszystko zaczęło się, gdy niespodziewanie do klasy wparowała Konstancja, jak zwykle ubrana wśród obcych sobie ludzi nienagannie – w czarnych spodniach, białej koszuli i marynarce, a buty na niewielkim obcasie dodawały jej powagi i sztywności.
Natalia skrzywiła się na widok niebieskowłosej, ale Gabrysia i Eliza pozostały neutralne, przywitały się krótkim „hej”.
— Czego znowu chcesz? — rzuciła Tusia, obrzucając moją siostrę nieprzyjemnym spojrzeniem.
Konstancja położyła przed nią podanie z prośbą o dofinansowanie do zakupu materiałów na nowe stroje, które zgłosiły jakiś tydzień wcześniej, nawet wtedy z nimi poszedłem do pokoju samorządu, by trochę złagodzić spór między gitarzystką a Kontie.
— Odrzucone — oświadczyła bez wahania przewodnicząca. — Szkoła ma zbyt wiele wydatków, nie może dać wam pieniędzy na nowe ciuszki.
— Jasne! Ale na nowe stroje dla drużyn sportowych to kasa się znalazła! — fuknęła ciemnowłosa.
— Daj spokój i przyjmij odmowę bez scen, proszę.
Natalia trzymała się na granicy spokoju a wybuchu i zastanawiałem się, ile jeszcze wytrzyma, bo Kontie wcale nie wyglądała na taką, co to chce opuścić klasę jak najszybciej.
— Nie! Odrzuciłaś ten wniosek tylko przez wzgląd na mnie, a nie na brak hajsu!
— Skąd ci to przyszło do głowy? — Dziewczyna uniosła brew. — Niby dlaczego miałabym to zrobić?
— Bo ci przeszkadza, że cię kocham, do cholery! I dlatego się na nas wyżywasz!
Zapadła cisza. Konstancja stała chwilę z rozwartymi ustami i wyglądała, jakby miała coś powiedzieć, aż w końcu je zamknęła. Eliza i Gabrysia nie wydawały się zdziwione i po prostu dalej zajmowały się swoimi sprawami. Ja zaś spoglądałem to na Natalię, to na swoją siostrę. Przecież Tuśka zawsze gryzła się z niebieskowłosą! Jakim cudem mogła czuć do niej coś więcej? Coś, co nie jest nienawiścią! Nie mogłem w to uwierzyć. Wydawało się to bardziej nieprawdopodobne niż opowieść Karola o przyszłości, jaka czekałaby mnie, gdyby się nie pojawił.
— Ciągle tylko patrzysz na nas jak na najgorsze robaki w tej szkole. Nie ma innego powodu, dla którego miałabyś się tak wobec nas zachowywać. Ale ja nie chcę, by dziewczyny płaciły za moje uczucia, dobra? Po prostu nie zwracaj na mnie uwagi. — Z ust kogoś innego zabrzmiałoby to pewnie bardzo żałośnie, ale Natalia powiedziała to naprawdę szczerze i z mocą w głosie. Wcale się nad sobą nie użalała.
— Ja… Nie wiedziałam. — Konstancja wyglądała na zmieszaną. Zamrugała i wybiegła z pomieszczenia, nawet nie zamykając spokojnie drzwi, jak to miała w zwyczaju, tym razem po prostu nimi trzasnęła.
No to się porobiło.
Wtedy też zadzwonił dzwonek, który obwieścił, że skończyła się obiadowa przerwa i powinniśmy pobiec pod klasy, żeby się nie spóźnić. Spojrzeliśmy z Karolem na dziewczyny, ale Natalia tylko machnęła ręką, drugą podpierając czoło.
Chciałem jej jakoś pomóc, ale kolejne wagary, do tego namawianie do nich pierwszoklasistkę, pewnie skończyłyby się telefonem do mamy i koniec końców jakimś szlabanem. Nie mogłem mieć szlabanu, nie teraz, gdy wrócił Karol. Dlatego po prostu powoli wyszliśmy z klasy, wcześniej klepiąc ją po plecach.
— Nieźle —szepnąłem, gdy już zostałem już sam.

***

Natalia usiadła na ławce w parku i wpatrywała się w zachmurzone niebo. Znów miało padać, znów miała zmoknąć i się przeziębić. Ale jej to nie przeszkadzało. Całe wrażenie na temat Konstancji po prostu prysło, rozbiło się na tysiące małych kawałeczków. Ona naprawdę myślała, że przewodnicząca uwzięła się na zespół przez nieodwzajemnioną, trochę okropną miłość. Ale Konstancja stwierdziła, że nic o tym nie wiedziała.
Zrobiła z siebie idiotkę. Ale nie mogła już dłużej trzymać tego w sobie, musiała uwolnić tę zjadającą ją myśl. Ale co się stało, to się nie odstanie, pomyślała.
Powoli podniosła się z ławki i naciągnęła rękawy bluzy. Powolnym, dość leniwym krokiem skierowała się w stronę internatu.
Przecież nie mogła siedzieć i się nad sobą użalać. Głowa do góry i do przodu, wszystko można przetrwać, jakby to powiedziała Eliza.

***

— To co dzisiaj robimy? — zapytał Karol, gdy po skończonym treningu przyszedłem do jego pokoju. Damian zasnął ze słuchawkami na uszach i zeszytem od matematyki na twarzy.
— A na co masz ochotę?
— Na długi i słodki pocałunek.
— Bierz, co chcesz. Jestem cały twój. — Wyciągnąłem ręce, a chłopak zbliżył się i powoli musnął moje usta, by następnie przygryźć mi dolną wargę. Trochę zabolało. — Bardzo się stęskniłeś przez ten miesiąc?
— Nawet nie wiesz jak… — Poczułem jego dłoń we włosach, powoli przeczesywał je palcami. — Chyba powinieneś je przyciąć, są już trochę za długie.
— Nie marudź, mi się takie podobają.
— Zacznę pleść z nich warkoczyki.
Spojrzeliśmy sobie w oczy, uśmiechając delikatnie.
Wciąż nie mogłem wyrzucić z głowy myśli o tym, że Natalia zakochała się w Konstancji, ale przecież nic bym z tym nie zrobił. Dlatego wolałem zostawić to bez rozmowy z siostrą. Przecież nie grzeszyła głupotą, byłem przekonany, że poradzi sobie zarówno z – jak mniemałem – uczuciem, którego nie potrafiła odwzajemnić, jak i całą sprawą z zespołem. Kontie to równa kobietka, tylko że z problemem agresji względem swojego braciszka.
— Martwisz się czymś? — mruknął szatyn, kiedy wyszliśmy na spacer, co by nie przeszkadzać Damianowi w jakże ciężkich chwilach nauki.
— Natalią. Nie wiem, czy dobrze to przyjęła — przyznałem.
— Widziałem ją, jak szła do pokoju. Machnęła mi głową, akurat szedłem do łazienki. Nie wyglądała na aż tak przybitą, jak sądzisz. Da sobie radę, jest silna.
— Mam nadzieję.
— No, już, bo zrobię się zazdrosny — powiedział, splątując nasze palce.
— Jesteś z chłopakiem i grozisz mi, że zrobisz się zazdrosny o lesbijkę? To brzmi jak najgorszy pomysł wszechczasów na romansidło dla nastolatek pokroju zainteresować Kontie — zaśmiałem się, kręcąc głową.
— Masz rację, coś w tym jest — przyznał. — Dobra, wiem, że nie mam o co być zazdrosnym. Po prostu twoja szybka zmiana… Czasem przed snem przypominam sobie twoją niechęć w pierwszych dniach naszej znajomości. A przez ostatni miesiąc widywałem starszą o sto lat wersję ciebie, starając się powstrzymać przed podejściem i daniem ci buziaka w policzek! — Uniósł głowę ku niebu.
— Biedactwo. Ale teraz tu jestem. I już nie musisz się powstrzymywać. Ja też jestem zdziwiony swoją zmianą, trochę się nawet tego boję. Jest jeszcze wiele uczuć, które muszę poznać, które muszę spróbować. Ale myślę, że powoli, powolutku stanę się godny miana człowieka, nie tylko genetycznego eksperymentu.
— Też tak sądzę.
— I że w końcu odpowiem ci „dzień dobry”.



Wowowow, ale się dzieje! Jak myślicie, Tuśka da sobie radę? I czy zrobić oddzielną podstronę w bohaterach o Little Monsters oraz Szymku i Tomku? Czy jedną zatytułowaną "bohaterowie drugoplanowi, gdzie przeniosłabym mamę bliźniaków? Wiecie, że chodzę do szkoły, w której uczy się Rafał? xD I nawet mam w internacie jednego Rafała, na trzecim roku właśnie, aczkolwiek jest informatykiem. :c Jak wam minął pierwszy tydzień szkoły?