Theme by Kran

30 maj 2015

Rozdział XIX



Telefon


Zawsze zastanawiałem się, dlaczego na języku polskim większość czasu nauczyciele skupiają się na omawianiu historii literatury, podczas gdy znaczna część naszego społeczeństwa nie była w stanie bezbłędnie napisać zdania złożonego. Albo gubili przecinki, albo — co zaliczało się do jeszcze gorszych przypadków — robili błędy ortograficzne.
Raz w tym temacie posprzeczałem się z mamą. Napisała w esemesie wrócił przez u, a ja — wierny obrońca poprawnej polszczyzny — zacząłem powtarzać jej w nieskończoność, że jeśli jeszcze raz zobaczę coś takiego, wydłubię sobie oczy. Na dowód pokazałem jej zadziwiająco urzekający obrazem znaleziony w Google Grafika.
Ale nie o mojej mamie chciałem opowiedzieć, choć to przez nią zostałem wplątany w całą sytuację.
Przejdę więc do historii!
Moja mama — tak, Elwira Zawadza — najbardziej kochana kobieta, jaką poznałem w życiu (a poznałem ich wiele), odłączyła mi i Konstancji dostęp do sieci, a potem oświadczyła, że nie chce nas widzieć do wieczora i wręcz wyrzuciła za drzwi.
Konstancja tylko prychnęła i tyle ją widziałem, bo odeszła w swoją stronę, nawet się nie odwracając. Czułem, że postanowiła odwiedzić Dawida. Trochę się zawiodłem, bo mogła zostać ze mną albo chociaż coś zaproponować, a ona zignorowała całkiem moje istnienie.
Nie wiedząc, gdzie się podziać na prawie cztery godziny, powędrowałem tam, gdzie zwykle spędzałem soboty — do Dominiki. Niby dziewczyna nie chciała korepetycji w tym tygodniu, ale zawsze mogłem ją odwiedzić. Uważałem ją w końcu za przyjaciółkę, a przyjaciół się odwiedza, prawda? Prawda...?
I tak oto z niepewnością ruszyłem chodnikiem niemal na drugi koniec miasta.
Nie spieszyłem się; moje stopy poruszały się w zwolnionym tempie, przez co kilka całkiem ładnych dziewczyn z liceum spojrzało na mnie jak na dziwaka, jednakże niespecjalnie się tym przejąłem.
Czy ja się w ogóle czymkolwiek przejmowałem?
Ach, Karolem. A jego nie było już od dwóch tygodni. Zdążyłem się stęsknić za jego dotykiem, za oddechem, za pocałunkami. Chciałem, by znów mnie przygarnął do piersi i wyszeptał do ucha, że jestem najlepszym, co spotkało go do tej pory. Chłopak potrafił małymi gestami sprawić, że moje serce biło jak szalone. Dobijała mnie jednak świadomość, że pierwsze związki zwykle się rozpadają.
Ile to razy wysłuchiwałem żalów dziewczyn z Little Monsters albo Dominiki, że faceci to świnie i mają w dupie uczucia niewinnych panienek? Znałem te śpiewki na pamięć. Uświadamiały mi one, że mamy z Karolem dopiero po osiemnaście lat. Czekało na nas całe życie, mnóstwo wzlotów i upadków, przyjaźni. Miłości pewnie też. I nawet jeśli chciałem zostać z nim na zawsze, to przecież nie mogłem tego powiedzieć. Mój egoizm nie powinien wydostać się na światło dzienne.
Dom Dominiki jak zwykle poraził mnie swoją dostojnością. Powinienem przywyknąć do oglądania go zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz, ale był zbyt piękny. Ściany w miętowym kolorze w słonecznym świetle prezentowały się o wiele lepiej niż wtedy, gdy zobaczyłem je po raz pierwszy — w deszczowe popołudnie.
Znając posiadłość rudowłosej na tyle dobrze, by bezpiecznie się po niej poruszać, pokonałem bramkę i pewnie stanąłem pod drzwiami. Zadzwoniłem dzwonkiem.
— Uch! Kto się tam, do diaska, dobija? — Usłyszałem, a potem prawie dostałem w czoło. — Och, Rafał! nie spodziewałam się ciebie.
Dziewczyna miała na sobie długą, jasnoróżową spódniczkę oraz czarny gorset. Na to narzuciła... Chwila, jak to się nazywało? Ach, bolerko! Tak, ciemne, koronkowe bolerko. Rude loki opadały jej luźno na ramiona, a oczy przyozdobione czerwonymi soczewkami patrzyły na mnie z niemałym zaskoczeniem.
Czyżbym jednak nie był mile widziany?
— Przepraszam, że tak bez uprzedzenia. — Uśmiechnąłem się delikatnie.
— Ach, daj spokój. — Machnęła ręką. — Wchodź, mam pączki.
I tak oto rozpoczęła się moja przygoda! Dobra, nie nazwałbym tego przygodą, bo na początku tylko siedzieliśmy i jedliśmy słodkości. Dominika kilka razy pożaliła się, że znajomość ze mną źle wpływa na jej wagę. Nie musiałem się martwić o metabolizm, więc nie znałem jej bólu.
— Wiesz, Rafał — powiedziała w pewnym momencie — powinieneś zacząć pisać.
Uniosłem brew, patrząc na nią jak na wariatkę.
— Co pisać? — Moja mina musiała być naprawdę głupia, bo dziewczyna parsknęła śmiechem.
— Cokolwiek. Bloga o swoich życiowych doznaniach, wiersze, opowiadania.
— Ta, i co jeszcze? — Przewróciłem oczami. Czasem jej pomysły wydawały się głupsze od moich.
— To całkiem poważna propozycja. Mogłabym ci pomóc na początku, wiesz, znalazłabym kilku czytelników... Oni zawsze dobrze działają na wenę.
— Dominika, czy Ty przypadkiem nie przesadzasz? — Pokręciłem głową. — Nie mam nic ciekawego do powiedzenia.
— Ależ masz! — Jej oczy rozbłysły entuzjazmem. — Zrobię z ciebie gwiazdę Internetu!
Strzeliłem face palma, ale Dominika nadal trajkotała o swoim g e n i a l n y m pomyśle. Słuchałem, nie mając innego wyboru. Problem zaczął się, kiedy przyniosła laptopa i męczyła mnie wyjaśnieniami na temat blogowania. Widziała, że nie pałam zainteresowaniem, a mimo to się nie poddała. I to właśnie w Dominice było najlepsze.
Przestałem ją słuchać jakoś po trzecim omawianym blogu. Tylko wpatrywałem się ślepo w ekran i potakiwałem, udając, że rozumiem. Przyjęła mnie pod swój dach, kultura wymagała, bym chociaż udawał zaciekawienie. Poza tym tak ślicznie się uśmiechała, gdy streszczała mi, jak wyglądać powinien schludny post.
— Dobra, zacznę pisać — wydusiłem w końcu z siebie, kiedy rudowłosa otwierała dziesiątą kartę.
Twarz dziewczyny rozjaśniła się i zostałem przytulony. Po raz pierwszy od dwóch tygodni.
Jednakże chwilę sielanki i wspomnień przerwał telefon. Dokładniej mój telefon. Dzwonił Szymon.
Przez ułamek sekundy zastanawiałem się, czy odebrać, czy może jednak zignorować go.
Przesunąłem palcem po ekranie.
— Słucham?
— Czy Konstancja jest bardzo zajęta? — zapytał, nawet się nie witając. Poczułem się nieco odrzucony. — Nie odbiera telefonu, a obiecała ze mną zagrać.
— Przykro mi, nie wiem, gdzie w tej chwili jest. Obojga nie ma nas w domu — mówiąc to, patrzyłem prosto na ścienny zegar wskazujący godzinę siedemnastą. — Powinna wrócić przed ósmą.
— A wiesz, czemu nie odbiera?
— Nie jesteśmy połączeni magiczną telepatią. — Westchnąłem, będąc znudzonym sprostowaniami na temat bliźniąt. — Pewnie ma powód. Może byłeś zbyt upierdliwy?
— Nie bądź niemiły — fuknął w słuchawkę.
— To ty się nie przywitałeś.
Chwila ciszy. Uśmiechnąłem się.
— Dobra, moja wina, przepraszam — przyznał się do błędu, a ton jego głosu stał się nieco oschły. — Dobra, cześć.
— Pa?
Znałem go niecały tydzień, a Szymek już zdążył mnie zdenerwować więcej razy niż Karol przez kilka miesięcy. O ile koszykarz potrafił zaczarować słowem, o tyle zachowywał się czasami jak nietykalna, napuszona nastolatka. W takich sytuacjach każde ugodzenie w jego dumę kończyło się milczeniem. Nie to, żeby mi to przeszkadzało. I tak go ignorowałem, nawet kiedy ten o tym nie wiedział.
— Kto to był? — zainteresowała się Dominika, trzepocząc rzęsami.
— Szymon. Poznałem go na ostatnim meczu.
Dziewczyna zamyśliła się na chwilę.
— To taki z długą grzywką zakrywającą oko? — Przechyliła głowę w bok, patrząc wyczekująco.
— Tak.
— Nie pytaj, skąd wiem — ostrzegła. — Biblioteczna zjawa po prostu musi wiedzieć wszystko.

***

Przyglądałem się, jak Dominika montuje film. Miała na uszach różowe słuchawki. Ja zająłem się czytaniem jakiejś książki, którą zostawiła na łóżku. Dochodziło wpół do szóstej.
Odliczałem minuty do ponownego pojednania z Internetem, facebookiem, czatami. Ach, naprawdę się uzależniłem. Wolałem jednak bratać się z ludźmi w sieci, niż z tymi ze szkoły. Ci drudzy bardziej onieśmielali.  
Tik tak. Tik tak.
Czas uciekał, a ja raz po raz czytałem jedno zdanie, nie mogąc skupić się na dalszej treści. Przypomniało mi to książkę bez kontynuacji o duchu i jego ludzkim przyjacielu. Nie czułem się przeklęty, choć Konstancja zarzekała, że przecież przez to zginę. Coś się chyba nie udało, ups.
Historia niewidomej autorki wypadła mi na jakiś czas z pamięci. Teraz, kiedy znów sobie o niej przypomniałem, zacząłem odnosić wszystko do mojego życia.
Mógłbym nazwać Karola zjawą. Pojawił się znikąd, nic o nim nie wiedziałem, powiedział, że mnie kocha, a potem zniknął. Niestety, mój świat był tak bardzo realny, że nie potrafiłem uwierzyć w istnienie duchów, wampirów, wilkołaków i innych istot nawiedzających bajki dla dzieci. A Karol to po prostu... Nietypowy przypadek człowieka tryskającego entuzjazmem. I nic nie potrafiłem na to poradzić.
Po raz drugi tego wieczoru zadzwonił telefon. Tym razem jednak należał do Dominiki, a dźwięk dzwonka (jakaś japońska piosenka) rozbrzmiał w całym pokoju, przywołując mnie do rzeczywistości. Oderwałem wzrok od książki i zdania mówiącego o motylach w brzuchu. Ach, te romanse.
— Halo? — Dziewczyna przyłożyła komórkę do ucha. — Co się stało?! — Pauza. — Tak, zaraz tam będę!
Rudowłosa rzuciła wszystko. Wyrwała nawet kapel od słuchawek, zapominając, że wciąż ma je na szyi. Spojrzała na mnie przelotnie, chwytając za bluzę wiszącą na oparciu jednego z dwóch krzeseł.
Również zerwałem się z łóżka, poderwany jakiś dziwnym przeczuciem, że powinienem stać, a nie rozkładać się jak żaba na liściu.
— Co się stało? — zapytałem, zbiegając za nią po schodach.
Złapała pęk kluczy wiszący w korytarzu.
— Tomek się obudził!


Mam cichą nadzieję, że rozdział się podobał, a końcówka was zaskoczyła. Kto spodziewał się przebudzenia Tomka i tego, że Szymek jednak może działać na nerwy?

24 maj 2015

Rozdział XVIII


Oczy


Wylądowałem na parkiecie i od razu podałem piłkę. Znalazłem się za daleko kosza, by rzucić. Nie czułbym się też bezpiecznie, rzucając się na łeb na szyję z piłką, bo Szymon miał mnie na oku. Piekące spojrzenie przywarło do moich pleców; bałem się odwrócić.
Kamil złapał piłkę i już po kilku sekundach zrobił wspaniały wsad. Oglądający nas uczniowie bili brawa. Zastanawiałem się, czy po raz pierwszy widzieli taką akcję na żywo. Osobiście zdążyłem przywyknąć zarówno do wzrostu, jak i do poziomu umiejętności kolegów z drużyny. Wszyscy obcy jednak nie mogli się nadziwić.
– Jesteś jak królik, skoczku – odezwał się w pewnym momencie Szymon, kiedy prowadziliśmy dwoma punktami i mnie krył.
– Sam jesteś królikiem – rzuciłem, nie mogąc się powstrzymać. Przez brak inteligentniejszej riposty musiałem zabrzmieć jak Konstancja.
I wtedy mnie olśniło. To do Szymka Kontie tuliła się po zerwaniu z Karolem. To z nim miała zdjęcie na facebooku. Wtedy miał podpiętą grzywkę, a jego twarz wyglądała na bardziej szczęśliwą.
Nie potrafiłem skupić się na reszcie meczu. Zostałem zdjęty na ostatnią kwartę, a Mateusz zrobił mi wykład na temat skupiania uwagi, dodając oczywiście jedną ze swoich bardzo pouczających historii z życia. W rzeczywistości pewnie zmyślał wszystko na poczekaniu.
Wbiłem wzrok w parkiet, będąc złym sam na siebie. Co prawda przyzwyczaiłem się do grzania ławki, ale nie mogłem patrzeć na przeciwników, kiedy był tam Szymon. Zaczynałem czuć do niego urazę.
Oczywiście wygraliśmy, jakżeby inaczej. Kamil szczerzył zęby do trenera, jakby chciał się pochwalić wybieleniem ich. Mateusz chyba nie podzielał jego entuzjazmu. Patrzył raczej posępnie. Potem jednak pogratulował nam z szerokim uśmiechem, jakby dobrze przemyślał wszystkie za i przeciw tego gestu.
Postanowiliśmy zostać w Białej do wieczora, zrobić zakupy, wyskoczyć do maca. Znałem to znielubione przeze mnie miasto jak własną kieszeń. Bywałem tu zbyt wiele razy. Mama niespecjalnie wierzyła lekarzom z międzyrzeckiego szpitala, więc każdy objaw sprawdzano właśnie tu, w stoli Podlasia. Biała nie należała do brzydkich miast; wręcz przeciwnie – całkiem urokliwe jej się wiodło. Mnie raczej zawsze chodziło o atmosferę i ludzi. Zwłaszcza ludzi. Ci tutejsi odznaczali się niezwykłym chłodem i nienawiścią do inności. Nic dziwnego, że krzywo patrzyli na kogoś o „zafarbowanego na niebiesko”.
Będąc wciąż przybitym przez obrót sytuacji podczas meczu, usiadłem przed fontanną i siedziałem jak kwoka na jajach. Przez pewien czas nikt się mną nie interesował. Potem zacząłem słyszeć troskliwe szepty albo, jak się spodziewałem, wyzwiska rzucane pod adresem moich włosów. Niespecjalnie godziło to w moją godność, ponieważ zdążyłem się przyzwyczaić. Do wszystkiego można się przyzwyczaić i ja byłem na to najlepszym dowodem. Tak więc nie obdarowywałem przechodniów nawet spojrzeniem.
Dlaczego nosił tę głupią grzywkę, skoro na zdjęciu z Konstancją jej nie miał? Dlaczego zrobił sobie zdjęcie z Kontie? Co ich łączyło? Czy to on był tym chłopakiem, dla którego zostawiła Karola? Kim jest ten przeklęty Szymon?
— Z twoją siostrą łączą mnie tylko gry — powiedział, najwyraźniej lekki na wspomnienie, Szymon, pojawiając się i siadając obok. — Łatwo rozszyfrować twoją minę, Rafał. To Kontie jest powodem, przez który nie potrafiłeś skupić się na grze.
Podniosłem wzrok. Nadal zakrywał grzywką połowę twarzy.
— Jestem Szymon. — Wyciągnął dłoń w moją stronę. Uścisnąłem ją.
— Rafał.
— Naprawdę jesteś podobny do Kontie — stwierdził, przechylając głowę. — Z jej twarzy też czytam jak z książki dla dzieci, takiej z mnóstwem obrazków. Ale jednak wydajesz się być zupełnym przeciwieństwem swojej siostry. Zdradzisz mi swój sekret?
Przyjrzałem mu się dokładnie. Nie przypominał grzecznego chłopca, raczej kogoś, kto na drugie imię ma kłopoty. Owe wrażenie potęgowała za długa grzywka. No i to ciemne oko... Gdybym zabiegał o jego względy, rzuciłbym jakiiś jakiś tani tekst o tonięciu w przepięknych tęczówkach. I nie byłoby to kłamstwem. W Szymonie było też coś, czego nie potrafiłem nazwać, ale to właśnie to nie powoliło mi się wycofać.
— To żaden sekret. — Wzruszyłem ramionami. — Bliźnięta nie muszą mieć takich samych charakterów.
— Wiem, że jesteście eksperymentem — rzucił nagle, co przyjąłem, marszcząc brwi.
— Kontie bardzo mi ufa.
— Aż za bardzo — mruknąłem. — Chcesz czegoś konkretnego czy po prostu postanowiłeś uprzykrzyć mi wolny czas?
Nie wiedziałem, dlaczego tak oschle go traktowałem. Gdyby był tu Karol, pewnie odnalazłby z koszykarzem wspólny temat, poszliby na lody i rozmawiali, rozmawiali, rozmawiali... Ale ja nie potrafiłem tego zrobić. Bo przez niego zdjęto mnie z boiska. Poczułem się słaby i niepotrzebny, bo zdałem sobie sprawę, że bardzo szybko można mnie wymienić.
A co, jeśli Karol też mnie wymieni? Co, jeśli znajdzie sobie kogoś lepszego, bardziej radosnego, o piękniejszym uśmiechu? Przecież nie będę wiecznie się szczerzyć, nie jestem w stanie robić dobrej miny do złej gry... Nie tego uczono mnie przez osiemnaście lat.
— Wydajesz się samotny, chciałem pogadać — wyjaśnił, a jego ton głosu stał się nadzwyczaj czuły.
— Dlaczego nosisz rozpuszczoną grzywkę? — wypaliłem. Nie wiem, może spowodowane to było rosnącymi we mnie negatywnymi emocjami, może czystą zazdrością o pogodę ducha, a może zwykłą, ludzką ciekawością. Po prostu zapytałem, nie ważąc na jego uczucia.
— Ach. — Spuścił wzrok. — Więc o to się rozchodzi.
— Jeśli nie chcesz, nie musisz mówić — dodałem, by nieco ocieplić atmosferę.
— Ależ to żadna tajemnica. — Założył kosmyki za ucho i spojrzał na mnie, pokazując oboje oczu oraz całą swoją twarz.
Był ładniejszy niż na zdjęciu, zdecydowanie. Wydatne kości policzkowe, ciepły, trochę speszony uśmiech. Nie było tam nic, co mogłoby stać się powodem rozpuszczania grzywki. A jednak wiedziałem, że tym powodem jest drugie oko Szymka, które patrzyło na mnie obojętnie w odróżnieniu od tego wiecznie widocznego.
— Jestem ślepy na to oko — wskazał palcem. — Ale nie chcąc być uznawanym za kalekę, uzgodniłem z rodzicami, że zostaje to tajemnicą. Jak zauważyłeś, radzę sobie jakoś. Gdyby nie to drobne kłamstwo, musiałbym zrezygnować z koszykówki, ze szkolnych zajęć, które sprawiają mi przyjemność.
— To dlatego tak długo skupiasz wzrok, zanim skoczysz. — Nagle wszystko stało się jasne. Gdyby wciąż widział, nigdy nie złapałbym tej piłki.
— Zrezygnowałem z piłki ręcznej, przez co trochę pobrzdykałem się z Konstancją. Jeszcze na świątecznym meczu wszystko było normalnie... A potem zaczęły się problemy. Po miesiącu nie widziałem już nic. Lekarze podają różne dziwne tezy, ale oni nigdy nie mają racji. Nie wierzę w medycynę. Oni nas nie leczą, tylko wykorzystują do swoich badań. Dla tych uczonych gnojków jesteśmy jak króliki doświadczalne.
Słuchałem go i powoli stwierdzałem, że może mieć rację. Nigdy nie spotkałem się z lekarzem, który z dobrej woli przyjąłby potrzebującego. Zawsze zastawiali się kolejką, zasadami. To, że ja nigdy nie miałem problemu z dostaniem się na badania, nie znaczyło, że ktoś inny również był w podobnej sytuacji. A na świecie nigdy nie było sprawiedliwości.
— Chciałbym żyć w zamierzchłych czasach. Założyłbym przepaskę na oko i stał się piratem. A po powrocie z mórz zdobywałbym dziewczęce serca opowieściami o odwadze, o wyimaginowanych stworach, które pokonałem. Ach — westchnął — to były czasy.
— Nie przesadzaj. Teraz też nie jest źle.
— Nie, nie jest źle, jest tragicznie — zarzęził, a potem kaszlnął.— Ach, ta monotonia sprawia, że boli mnie głowa. — Ziewnął, w porę zakrywając usta. — Widzisz? Nawet ziewam!
Uniosłem nieco kąciki ust. Szymek wydawał się dość radosny, nawet jeśli miał problem. No i mogłem patrzeć na jego całą twarz. A naprawdę był przystojny.
— Doobra. Nie będziesz tak siedzieć aż do odjazdu. Zabieram cię na spacer. — Uśmiechnął się. Ładnie się uśmiechał. — Kontie mówi, że niezły z ciebie ponurak, muszę to sprawdzić.
— Jestem wesoły niczym słońce z Teletubisiów — rzuciłem, zaraz po nim podnosząc się z ławeczki.
— Dobry Boże, przynajmniej jesteś pełnoletni — zaśmiał się.
Nie wiedziałem, czy miałem to do czegoś odnieść, więc pozostawiłem owe stwierdzenie bez komentarza.

***

To były najlepsze lody włoskie, jakie jadłem w swoim życiu. Nie sądziłem, że gdy zejdzie się z głównych ulic, można natrafić na takie diamenty. Może jednak nie znałem Białej aż tak dobrze...
Szliśmy chodnikiem, gadając w sumie o niczym i o wszystkim. Przechodziliśmy płynnie z tematu na temat, niezręczna cisza nie trwała dłużej niż jeden oddech. Ale dzięki tym dwóm godzinom spędzonym razem zacząłem tęsknić za Karolem.
Brakowało mi ciepła, rozmów, żartów. Męskie towarzystwo odpowiadało mi bardziej niż kobiece. Dziewczyny czasem potrafiły gadać i gadać o bzdetach. Bzdetach w moich uszach. A Szymon miał podobny charakter do Karola, był tylko bardziej dojrzały. I nie kleił się. Zachowywał się jak zwykły facet.
— Miło cię było poznać, Rafał — oświadczył Szymek, kiedy powoli pakowaliśmy się do busika. Znów miał niesprawne oko zakryte grzywką. — W razie potrzeby możesz dzwonić.
— I nawzajem, Szymek. — Już stałem na schodku, gdy coś mi się przypomniało. Odwróciłem się i krzyknąłem: — Nie jestem królikiem! — Chłopak odwrócił się i chwilę na mnie patrzył. — Co to za królik, który daje się złapać?
Uśmiechnął się szeroko. Jeszcze nigdy nie widziałem tak radosnego uśmiechu. Czyżby wcześniej sądził, że go nie słuchałem? Może. Teraz chyba dostatecznie utwierdziłem go w przekonaniu o swojej szczerości.
— Mój królik! — odkrzyknął. Dopiero wtedy wsiadłem do środka i zająłem jedno z wolnych miejsc.
W drodze myślałem o tym, jak ludzie potrafią być silni, jeśli coś kochają. Szymon tak bardzo zżył się ze swoją pasją. że grał, nie widząc na jedno oko. Dominika siadała przed kamerą i nagrywała, by pamiętać o bracie. A Kontie zwalczała swoją agresję byciem w centrum uwagi. Podziwiałem ich i trzymałem kciuki, by wszystkim się udało dopiec swego.
Sam też musiałem się trzymać. Nie dla siebie, dla Karola. Bo to on starał się zrobić ze mnie czującą istotę.
— Czemu się tak szczerzysz? — zapytał Adam, spoglądając na mnie zza fotela.
— Bo jestem zakochany.


Nie wyrobiłam się. ;-; Wiecie, jak mnie to boli? Rozdział miałam napisany już wczoraj, ale odwiedziła mnie przyjaciółka i... No, nie miałam jak dodać rozdziału. xD Wybaczcie mi jednodniowe opóźnienie. Mój piękny, cotygodniowy rytuał został złamany. </3
I jak podoba się wam postać Szymka? 

16 maj 2015

Rozdział XVII

Spojrzenie



Zawody odbywające się w innych szkołach zawsze wywoływały więcej emocji niż te grane na dobrze znanym boisku. Obce twarze, zaskoczone spojrzenia. Nie musiałeś się przejmować niepochlebnymi komentarzami, bo i tak wspomnienia zostawały tylko na pojedynczych, najbardziej udanych zdjęciach.
Kiedy wchodziliśmy na teren katolickiego liceum, poczułem nieprzyjemne mrowienie w okolicy stóp. Zgadywałem, że moje nogi rwą się do skakania i zdobywania punktów, ale wolałem nie zapeszać i szedłem dalej równym tempem.
Niektórzy uczniowie posyłali mi dziwne spojrzenia, zapewne zaskoczeni kolorem włosów. Ja jednak, przyzwyczajony do podobnych reakcji, uśmiechałem się do wszystkich. Karol powiedział, że lubi mój uśmiech, więc musiałem się uśmiechać. Polubiłem pokazywanie zębów. Taki gest wyrażał więcej niż słowa jestem szczęśliwy, które nie musiały być szczere. A łatwiej rozpoznać kłamliwy uśmiech.
Aby dojść do szatni, musieliśmy przejść prze salę gimnastyczną, na której odbywały się zajęcia z wychowania fizycznego.
Prawie uderzyłem w ścianę, wpatrując się w jednego z zawodników z przeciwnej drużyny. Był jeszcze niższy ode mnie, a kruczoczarna grzywka zasłaniała mu lewe oko. Te widoczne zaś patrzyło prosto na mnie z pewnym zaciekawieniem i niemałym zainteresowaniem. Dzieliły nas ledwie trzy metry i siatka. Żaden się nie uśmiechał. Po prostu patrzyliśmy sobie w oczy.
A potem zniknąłem za drzwiami jednej z przebieralni. Chłopaki od razu podrzucili temat i zaczęli wymyślać historie o nocnych schadzkach ze mną w roli głównej. Patrzyłem na nich, przewracając oczami. Czasami ich dziecinność dawała się we znaki, ale nauczyłem się skutecznie ignorować ich zapędy na bajkopisarzy. Dlatego też przebrałem się w strój i powędrowałem na salę, by się rozgrzać.
Mój drugi oficjalny mecz w obcej szkole! Wcześniej miałem okazję zagrać na parkiecie Mickiewicza. Sparing z Katolikiem wypadł naprawdę niespodziewanie, gdyż za dwa dni odbywały się zawody powiatowe, w których graliśmy, ale nie mieliśmy serca rezygnować z rywalizacji z kimś takim jak Katolickie Liceum Ogólnokształcące. Zdawalność matur w tej szkole niezmiennie od kilku lat wynosiła sto procent.
Uczniowie odnosili jednak sukcesy nie tylko naukowe, ale i sportowe. Ich pływacy utrzymywali się w wojewódzkiej czołówce, a szczypiorniści pokonali naszą drużynę podczas ostatnich zawodów. Siatka została sprzątnięta w zastraszająco szybkim tempie. Opuszczono również tkwiące wcześniej przy suficie kosze.
Wziąłem turlającą się po ziemi piłkę i rzuciłem. Wpadła, nie dotykając obręczy. Cofnąłem się o krok - efekt taki sam. Moje zadowalające rzuty były wynikiem treningów pod czujnym okiem Mateusza. Karol trochę krzywo na niego patrzył, kiedy wychodziłem cały mokry z sali, ale nie narzekał. Wiedział, jak ważna jest dla mnie koszykówka i wolał nie kwestionować metod naszego trenera. Oberwałby nie tylko ode mnie, ale i od Mateusza - facet chyba wyhodował uszy wszędzie, bo wiedział wszystko. Mógłbym się pokusić o stwierdzenie, że informacje zdobywał lepiej od Konstancji czy Dominiki.
Kiedy na boisko przyszła reszta drużyny, zaczęliśmy ćwiczyć podania, czyli specjalność Piotrka, ale on nadal był rezerwowym. Tym razem rolę rozgrywającego pełnił Adrian - niewysoki czwartoklasista o krzaczastych brwiach i przyjemnej aparycji. Jednakże najlepszy był w odbieraniu piłek. Dosłownie kradł je drużynie przeciwnej. W ogóle nie spodziewałem się, że główny skład może tak bardzo przewyższać nas umiejętnościami. Kiedy graliśmy z nimi w normalnych, treningowych warunkach, nie pokazywali, na co ich stać. Zostałem mile zaskoczony.
Kiedy na sali ponownie pojawił się chłopiec z grzywką na oku, przeszedł mnie dreszcz niepewności. On naprawdę wyglądał... upiornie. I patrzył prosto na mnie. Reszta drużyny też to zauważyła i znów zaczęli się śmiać.
— Ładnie to tak się naśmiewać z niewinnego? — Mateusz trzepnął rozchichotanego Adama. Blondyn ucichł, ale wciąż uśmiechał się pod nosem. — Skupcie się, bo jak nie to ja pośmieję się z was. — Mężczyzna po raz pierwszy brzmiał tak groźnie. Wszyscy stanęliśmy na baczność. — No, mądrzy chłopcy.
Czując się obserwowanym, wolałem brać bierny udział w rozgrzewce. Nie chciałem pokazywać temu chłopcu, na co naprawdę mnie stać. Wiedziałem, że to wróg, którego nie należy lekceważyć.
Kiedy zaczął się mecz, zarówno on jak i ja siedzieliśmy na ławkach. Starałem skupić się na grze, by przeanalizować ruchy przeciwników, ale On wciąż wpatrywał się we mnie tym swoim odkrytym ślepiem. Zaczynałem się powoli bać, a jemu najwyraźniej sprawiało to radość. Starałem się ignorować złe przeczucia i nie zerkałem na niego.
Przed oczami miałem tylko mecz i rozgrywającą się na parkiecie bitwę.
Dziesiątka z drużyny przeciwnej nie radził sobie z kozłowaniem na dystans – szybko oddawał piłkę kolegom. Skakał za to wyśmienicie i Adam wyglądał na skołowanego, gdy go krył.
Jedynka zaś była jego całkowitym przeciwieństwem. Nie kwapił się raczej do podań, a gdy dostał piłkę w swoje wielkie, powiedziałbym wilcze łapska, gnał przed siebie, omijając przeciwników, byleby tylko dostać się pod kosz. Wnioskowałem więc, że jego rzuty są źle wymierzone i nie trafiają prosto do rąk kolegów.
Ósemka wyglądała na nieporadnego chłopca z problemami. Trochę jak ja, ale on w ogóle nie czerpał radości ze stania na boisku. Przyjmował piłkę, przechodził z nią kawałek i oddawał. Ale kiedy już znalazł się na połowie przeciwników i nadażyła się okazja, oddawał rzut za trzy punkty.
Nim zdążyłem dopatrzeć się skaz i zalet wszystkich przeciwnikóe, skończyła się pierwsza połowa meczu. Zgrzani chłopcy usiedli na ławce i zaczęli popijać wodę z butelek, opierając plecy o chłodną ścianę. Wyglądali na szczęśliwych. Nie dziwiłem im się – prowadziliśmy czteroma punktami. Oczywiście było nas stać na więcej, ale zabawa dopiero miała się zacząć.
Zdradziłem drużynie zaobserwowane informacje, po czym zdjąłem bluzę. W końcu mogłem stanąć na boisku i poczuć piłkę.
Znów poczułem podekscytowanie, tak jak za pierwszym razem. Oddychałem i czułem zapach zwycięstwa. Czyjego? Tego jeszcze nie wiedziałem.
Piłka poszybowała w górę. Myślałem, że to Kamil – niezaprzeczalny metr dziewięćdziesiąt – ją odbierze, jednak zamiast tego dostrzegłem w górze czarną czuprynę i fiołkowe oczy. Chłopiec z grzywką przeskoczył nad Kamilem. Stałem jak wryty i przyglądałem się, jak pomarańczowa kula, która miała być nasza, ląduje w rękach numeru osiem, a on biegnie, wymijając naszą obronę.
Obudziłem się dopiero, kiedy Adamowi udało się odebrać piłkę. Odwróciłem się tyłem do dziwnego chłopca i ściągnąłem brwi. No chyba nie sądzi, że pozwolę mu wygrać.
Gra rozpoczęła się na dobre. Dawaliśmy z siebie wszystko. Ale chyba tylko ja nadal miałem otwarty umysł, bo reszta kierowała się zwierzęcym instynktem. Starałem się nadrobić stracone przez zdezorientowanie punkty, ale ten mały chłopaczek ciągle mnie krył. No, nie taki mały. Sięgał mi do nosa.
Gdyby nie fakt, że wychowano mnie wśród ludzi, pewnie bym zawarczał niczym wściekły pies. Moje zdenerwowanie cieszyło skaczącego bruneta. Popatrzyłem na niego sceptycznie.
– Rafał!
– Szymek!
Imiona rozbrzmiały w moich uszach jednocześnie. Odwróciłem twarz i zobaczyłem biegnących chłopaków z obu drużyn. A więc nazywał się Szymon...
Wiedziałem, że skoczy. Już uginał kolana. Jego wadą było to, że musiał się skupić. A ja nie musiałem. Tym bardziej, że piłka leciała prosto na mnie. Zrobiłem krok do przodu i podskoczyłem. Wysoko. Najwyżej jak potrafiłem. I złapałem ją. 

Czyżby znów najkrótszy rozdział ever? xD Może. Ale mamy sobotę i nowego bohatera, a jak są nowi bohaterowie, to dzieje się coś fajnego. Jak myślicie, Szymek odegra większą rolę w historii czy jest tylko postacią epizodyczną? Czekam na rozkminy, ;^; 

9 maj 2015

Rozdział XVI


Kapryśne niebo


Jeśli niebo kiedykolwiek miało się rozerwać, to właśnie tego dnia. Nie do końca rozumiałem, dlaczego powinno stać się to akurat wtedy, ale nie miałbym nic przeciwko, tym bardziej, że czekała mnie poważna rozmowa, której wolałem uniknąć. Nie wiedziałem, co Karol ma mi do powiedzenia i dowiedzieć się nie chciałem, tym bardziej, że sms brzmiał bardziej niż złowrogo i nie zwiastował przyjemnych wiadomości. Samo myślenie o tym doprowadzało mnie do bólu żołądka.
Stojąc i patrząc przez okno na pokryte ciężkimi, ciemnymi chmurami niebo, nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak wszystko może być pokręcone i to w tym mniej pozytywnym sensie. Kiedy oficjalnie poznałem Karola, niebo wyglądało z rana niemal identycznie, jednak wtedy nie życzyłem sobie, aby runęło.
Lena wstała z łóżka i — wciąż jeszcze zaspana — pomachała mi ochoczo. Odwzajemniłem gest, jednak nie uśmiechałem się tak jak ona. Nie potrafiłem unieść kącików ust. Wiedziałem, że tego nie zrobię, dopóki nie dowiem się, o czym chce porozmawiać Karol.
Chociaż już dawno powinienem czekać na mojego Rycerza, nawet nie zszedłem na dół i nie zjadłem śniadania. W końcu jednak, rzucając ostatnie spojrzenie w stronę łamiącego się nieba, pofatygowałem się do kuchni. Siadając przy stole, czułem się nieco skrępowany. Mama patrzyła na mnie zmartwiona, a Kontie wbijała wzrok w obrus, wciąż zmartwiona tym, że uderzyła Natalię. Od tamtej chwili nie odezwała się do mnie ani razu, choć w szkole zgrywała dobrą przewodniczącą. Nie dziwiłem jej się. Musiała spełniać obowiązki mimo życiowych trudności.
Zacząłem jeść czekoladowe płatki, ale nie smakowało mi mleko, dlatego je posłodziłem. Ale nawet wtedy nie chciały przejść mi przez gardło. Nie mogłem jednak zostawić pełnej miski, ponieważ czujne, brązowe oczy Elwiry śledziły każdy mój ruch, a nieszczególnie miałem ochotę na rozmowę o tym, jak to bardzo blado wyglądam i że powinienem zostać w domu. Ja jednak musiałem iść, inaczej wyszedłbym na tchórza! A przecież nie jestem tchórzem. No, może troszeczkę.
Kiedy udało mi się wyjeść połowę miski, zegar wskazywał siódmą czterdzieści pięć. Kontie już dawno wyszła, a ja wiedziałem, że Karol czeka na rogu, aby mnie zgarnąć pod swój parasol.  Nieszczególnie podobała mi się ta wizja.
Wyskoczyłem za drzwi, za nim mama zdążyła zaproponować mi pozostanie w domu. Poważnie. Gdyby to wyszło z jej ust, pewnie przystałbym na tę propozycję, a co za tym idzie, cały dzień się obijał. I wystawił Karola.
Karol. Stał i czekał, wpatrując się w drzewka rosnące na czyimś podwórku. nie były ani pięknie zielone, ani uroczo nagie, jak to drzewa mają w zwyczaju; dopiero pojawiały się na nim pąki. Nie było to szczególnie dziwne ze względu na nadchodzącą wiosnę, ale i tak pragnąłem już zobaczyć kwiaty wiśni i liście innych drzew.
Przytuliliśmy się na powitanie, mówiąc krótkie cześć, a potem przeszliśmy się kawałek, milcząc. I wtedy już wiedziałem, że kroi się coś większego. Moje przypuszczenia stawały się prawdą.
Pokręciłem głową.
— Więc... — zacząłem, wbijając wzrok w ziemię. — O czym chciałeś pogadać?
— O czymś ważnym — odpowiedział wymijająco. — Jeszcze chwila, dobra. — Złapał mnie za rękę i ścisnął mocno, przymykając oczy. Uśmiechnął się. — wiesz, lubię twoje ciepło — wyznał. Jest takie przyjemne, ludzkie jak żadne inne.
— Konstancja ma pewnie identyczne — rzuciłem.
— Nie. Tylko ty jesteś tak specyficznie ciepły.
— W porządku.
            Znów przeszliśmy kawałek, nie mówiąc nic. Niepewność zaczynała zjadać mnie od środka.
A niebo nie chciało się zawalić. Nie chciało zrzucić miliardów kropel na ziemię, kojąc tym samym moje nerwy. Nie chciało pomóc biednemu człowiekowi, mocząc wszystkich wokół. Bo niebo jest nader kapryśne i robi to, co chce i kiedy chce, nie ważąc na uczucia innych. I gdybym sam był niebem, a ludzie narzekaliby wciąż na pogodę, też pewnie byłbym jak zrzędliwa staruszka. Ale nieba nie dało się nazwać staruszką, bo te da się przekupić, a ono sztywno trzymało się swoich zasad.
— Zniknę na cały miesiąc — wydusił w końcu z siebie.
Stanąłem jak wryty, nie wierząc temu, co usłyszałem. Karol również się zatrzymał. Bał się spojrzeć mi w oczy, a ja nie chciałem go zmuszać. Może się przesłyszałem? Nie, to nie to.
— Dlaczego? — zapytałem cicho, nie chcąc, by wiedział, że czułem się złamany po granice możliwości.
— Mama. Ale obiecuję,  że wrócę dokładnie za miesiąc! — Spojrzał na mnie brązowymi oczami, prosząc, bym mu wybaczył. — Wrócę. A wtedy zmuszę się, aby powiedzieć ci całą prawdę o sobie, w porządku?
Nie odpowiedziałem. Nie chciałem odpowiadać. Zostałem zraniony w samo serce. Miał mnie dość? Potrzebował odpoczynku? Być może. Ale... Przecież nie zrobiłem nic złego.
— Dlaczego nie powiesz tego teraz?
— Bo nie wiem, jak ubrać to w odpowiednie słowa.
Milczałem. Czy milczenie może zabić? Jeśli nie, to dlaczego to tak bolało?
Nie protestowałem, kiedy przytulił mnie po raz ostatni. Świadomość, że te silne ramiona nie przyciągną mnie do siebie przez calutki miesiąc, sprawiała, iż odechciało mi się wszystkiego. Nawet pokazania, jak bardzo poharatane stało się moje serce.
— Rafał, nie możesz o mnie zapomnieć — rozkazał, nawet nie wiedząc, jak się teraz czuję. A może wiedział, dlatego chciał, bym pamiętał? — Zrozum, nie możesz znów stać się obojętny. To... Nie może się stać. Obiecaj mi!
Jego głos, przepełniony goryczą, troską i miłością, wyrwał mnie z odrętwienia. Półprzytomny spojrzałem na niego szarymi i pewnie znów pustymi oczami, a następnie pokiwałem głową na znak zgody. Przynajmniej mogłem się postarać, by nie powrócić do starego mnie. Miałem jeszcze Dominikę, koszykówkę, Little Monsters i Enzo.
Uśmiechnąłem się. Wiedziałem, że gdy teraz postawię krok na przód, już go nie zobaczę. Dlatego, wciąż nie ruszając się z miejsca, pociągnąłem go za kołnierz koszuli i pocałowałem tak, jak jeszcze wcześniej go nie całowałem. Nie przejmowałem się ludźmi na ulicy, nie przejmowałem się tym, że jeszcze bardziej pogłębię nadchodzącą tęsknotę. I choć byłem zły, zraniony i zdradzony, i chciałem zrobić mu na złość, to mimo wszystko go kochałem i nie potrafiłem się gniewać. Zwłaszcza, że obiecał pojawić się za miesiąc.
— Jak nie wrócisz, skopię ci dupę — oznajmiłem, choć zdawałem sobie sprawę z tego, jak niegroźnie brzmiało to z moich ust. — Znajdę cię i skopię. Poważnie.
— W takim razie nie mam wyboru, muszę wrócić. — Karol uśmiechnął się przepraszająco. — Naprawdę nie chcę odchodzić. Ale muszę. Wytłumaczę po powrocie — dodał szybko, widząc, że otwieram usta, by zapytać o przyczynę.
— Dobra, dobra. Idź już, nie lubię pożegnań.
Jeszcze raz ścisnął moją rękę, a potem ruszyłem przed siebie, do szkoły. Odwróciłem się po kilku krokach, mając nadzieję, że wszystko to tylko głupi żart, a Karol nadal będzie tam stał i uśmiechał się, nabijając z mojej naiwności. Ale w zasięgu mojego wzroku znalazła się tylko pusta ulica. Wzruszyłem ramionami. Poczekam. Mam inny wybór?
           
***

— Łaaaa. — Dominika przyglądała się plakatowi promującemu kwietniowy koncert Little Monsters na placu Jana Pawła II. Dziewczyny odwaliły kawał dobrej roboty. Grafika wyglądała profesjonalnie. Musiały nieźle naprosić się u organizatorów reklamy. — Pójdziemy? — zaszczebiotała rudowłosa, patrząc na mnie zza okularów.
— Czemu nie? — Wzruszyłem ramionami, ale naprawdę ucieszyłem się na myśl o tym, że dziewczyny z LM potrafią wziąć się w garść i stworzyć coś takiego. — Dobra, mam matmę, muszę lecieć.
— Matma uratuje nam wszystkim życie! — Usłyszałem jeszcze przeciągły, przepełniony udawaną pewnością głos przyjaciółki. Uśmiechnąłem się pod nosem. Zawsze to powtarzała, a ja uważałem to za przezabawne, bo nadal nie rozumiała połowy materiału.
Przed klasą przywitałem się z kolegami z klasy, po czym znów wbiłem wzrok w widok za oknem. Nie było już ciemnych chmur, niebo pozostawało szare, ale nie zwiastowało deszczu. Ach! Niemal jak kapryśna kobieta, która nie może się zdecydować na kolor wieczorowej sukni i stroi się od rana, by zaskoczyć wszystkich niebanalną kreacją. Kiedy jednak zadzwonił dzwonek i pojawił się nauczyciel, zostałem zmuszony do zajęcia miejsca w sali.
Matematyka znów mnie nudziła. Wiedziałem, że dla niektórych wzory, które widniały na tablicy, stanowiły magię tak czarną jak alchemia — starą, zapomnianą i niepotrzebną. Doskonale zdawałem sobie sprawę, iż w przyszłym życiu nie będę potrzebował ani funkcji kwadratowych, które ostatnio tłumaczyłem Dominice. Lubiłem jednak matmę i poziom mojej klasy (ekonomicznej!) wolał o pomstę do nieba!
Gdyby się nad tym dłużej zastanowić, to niebo mogło być szare właśnie z powodu niskiego poziomu inteligencji uczniów. Może w ten sposób wyrażało swój niesmak? A kto je tam wie...
Na przerwie dostałem od Little Monsters pudełko pączków z dziurką w środku. Zawsze prosiłem o pączki w ramach zapłaty, bo je lubiłem, a przyjmowanie pieniędzy mnie nie kręciło. Poza tym prezenty nie tuczą. Dlaczego więc nie skorzystać?
Lekcje mijały mi jedna po drugiej, ale nie słuchałem na żadnej lekcji. Nauczyciele, widząc moją ponowną zmianę (przez ostatnie miesiące uśmiechałem się częściej niż kiedykolwiek, więc zamyślenie musiało wprawić ich w osłupienie), postanowili mnie ignorować. Ucieszyłem się i patrzyłem w ciągle zmieniające się niebo oraz targane wiatrem drzewa. Wyglądały, jakby kłaniały się przed kimś niezwykle ważnym. Wyobraziłem sobie personifikację zimy: wysokiego, groźnego mężczyznę w białym, niedźwiedzim futrze. Ta myśl rozbawiła mnie na tyle, że zdołałem unieść kąciki ust.
W końcu, usłyszawszy dzwonek po siódmej lekcji, wyskoczyłem jak oparzony z sali do języka polskiego i pognałem na parter, by się przebrać na trening. Jeszcze nigdy tak się nie cieszyłem na myśl o tym, że się spocę, że będę musiał biegać i skakać.
W szatni spotkałem Adama, Daniela z Łukaszem oraz Piotrka, czyli cały dawny skład rezerwowych. Zmieniając spodnie, gadaliśmy o tym, jak nauczyciele potrafią cisnąć bez powodu.
Zastanawiało mnie, dlaczego nie czuję pociągu do żadnego z nich. To nie tak, że chciałem od razu zdradzić Karola, bo nie chciałem, ale czy nie powinienem chociaż mieć nieczystych myśli, patrząc na ciała — całkiem ładne zresztą, zwłaszcza Adama — kolegów z drużyny? A może ja wcale nie byłem gejem i tylko sobie wmawiałem, że zakochałem się w Karolu, bo to on pomógł mi czuć?
Ach, przestań myśleć, zagaiłem siebie w myślach.
Na boisku Mateusz dawał nam całkiem porządny wycisk. Poza tym dowiedzieliśmy się, że od przyszłego roku będzie nauczycielem w naszej szkole. Cieszyliśmy się, ale jednocześnie współczuliśmy innym uczniom. O ile my byliśmy przyzwyczajeni do porządnego wysiłku fizycznego, tak dziewczynki, które leciały na zwolnieniach od rodziców, nie miały szans na czwórki.
Biegałem, skakałem, rzucałem i trafiałem. Zostałem pochwalony przez resztę pierwszego składu, do którego sam należałem od stycznia. Rozegraliśmy kilka meczy, ale zawsze grałem tylko w pierwszej połowie. Potem Mateusz sadzał mnie na ławce i kazał obserwować grę. Dostrzegł, że nie tylko dobrze rzucam, ale również doskonale radzę sobie z analizowanie ruchów przeciwników, dzięki czemu po obejrzeniu zaciętej rywalizacji potrafiłem powiedzieć kilka słów na temat każdego gracza z drużyny przeciwnej. Powoli zacząłem sobie wmawiać, że nadaję się tylko do tego.
Trening skończył się przed siedemnastą.
— Idziemy na kebab? — zapytał Adam, kiedy szliśmy do szatni.
— Czemu nie? — Nadal niespecjalnie go lubiłem przez ostatnie wybryki, ale z każdym kolejnym dniem stawał się coraz milszy.
I tak oto znalazłem się w jakiejś knajpie z kebabem, spocony i trochę śmierdzący, z największym podrywaczem w szkole. Nie zapytał o nieobecność Karola. Zresztą, nikt nie pytał. Bo w końcu nikogo nie dziwiło, że ktoś zrobił sobie dzień wolnego.
— Jak to jest być z chłopakiem? — zapytał w końcu, przełknąwszy któryś kawałek z rzędu.
Ściągnąłem brwi.
— A jak ma być? Karol zachowuje się prawie jak dziewczyna, choć to ja jestem tym przytulanym. — Wzruszyłem ramionami, nie do końca wiedząc, co powinienem mu powiedzieć.
— Całujecie się?
— Nie, liżemy w nosy. — Głos przesączony sarkazmem wywołał uśmiech na jego twarzy. — I nawet nie waż się pytać o seks, bo ze sobą nie spaliśmy.
— Nie? — zdziwił się Adam. On naprawdę uważał, że bycie z kimś ograniczało się do cielesnych doznań.
— Nie. — Pokręciłem głową, zapychając usta kebabem, by przez chwilę nie musieć nic mówić.
— Naprawdę musicie się kochać — stwierdził.
Zgodziłem się z nim w myślach. Miesiąc rozłąki stał się próbą, którą musiałem zdać na sześć z plusem, inaczej nie mógłbym nazwać się Rafałem Zawadzkim.
Za oknem lunął deszcz, przypominając wieczór, który odmienił moje życie.



Cześć, witam, dobry wieczór. Tak, mamy wieczór! Poszedł mi dysk w notebooku, więc - niestety - nie miałam jak pisać. Ten rozdział powstawał wczoraj i dziś, bo po prostu nie mogłam ominąć sobotniej publikacji. Muszę zachować ten cykl, wtedy będzie ładnie. ;^;
Mam nadzieję, że rozdział się spodobał.
A, no i przepraszam, że (znów) nie odpowiedziałam na komentarze. ;---; Ale po prostu nie miałam jak. Dziękuję jednak wszystkim, którzy poświęcają czas, aby naskrobać kilka zdań. Nawet nie wiecie, jak wiele daje mi to motywacji do dalszego pisania. <3 
Ach, a tutaj jest drugi zwiastun do "Przyjaciół"! >>klik<<