Theme by Kran

27 kwi 2015

One shot: Miłość bez początku i końca

Konstancja

Uwielbiałam, gdy porywał mnie do tańca. Wtulałam delikatnie twarz w jego ramię i, czując jego dłoń na talii, pozwalałam się prowadzić.
Nie był to nader wyrafinowany taniec, polegał głównie na obrotach wokół własnej osi, ale wzrok zazdrosnych panienek z dobrych domów napawał mnie satysfakcją. Najlepszy był ten moment, kiedy podnosiłam na niego wzrok, a on obdarzał mnie delikatnym, słodkim pocałunkiem.
Tuż po tym sen się kończył, a ja budziłam się w ciemnym pokoju.
Mama często powtarzała, bym nie opuszczała rolet na noc, ponieważ rano panował przez to półmrok. Mnie to jednak nie przeszkadzało, nie miałam nic przeciwko poruszaniu się na oślep. Poza tym w letnie, ciepłe dni przebijało się światło i rozświetlało pomieszczenie.
Teraz jednak było ciemno. Zima dawała się we znaki i w całym domu było zimno.
Nasunęłam na siebie grubą bluzę, związałam błękitne włosy i podążyłam zaspana w stronę kuchni.
Dlaczego tego nie widzi?
Dawid zawsze taki był. Dla niego pozostawałam tylko troskliwą przewodniczącą trzymającą rękę na pulsie. Nie pomogło wywołanie zazdrości, nie pomogło zasypywanie go nadmiarem obowiązków. Starałam się wypchać dziurę Karolem, na początku nawet sprawiało mi to radość i myślałam, że się zakochałam, ale wtedy…
Wtedy znów w pokoju samorządu pojawił się on. Uśmiechnął się szeroko, przywitał i rozwiał moje mylne wnioski o rosnącym uczuciu. Kochałam go zbyt mocno. Przywiązałam się zbyt mocno.
Ale byłam tylko głupim dzieckiem.

Dawid

Lubiłem bibliotekę. Lubiłem zapach książek. Lubiłem ład i porządek, który w niej panował. Lubiłem też ją – Biblioteczną Zjawę. Jej ruda kita, niczym u jakiegoś dzikiego lisa, pojawiała się tam, gdzie ktoś potrzebował pomocy. Zawsze chętna do pracy, nie bała się wyzwań. Nie przeszkadzało jej, że zacząłem ją wykorzystywać, by zostawała po lekcjach. Przyjemność sprawiało jej układanie książek według autorów, według lektur, gatunku. Uśmiechała się przy tym promiennie.
Tak bardzo kochałem ten uśmiech.
Lubiłem z nią zostawać, choć nie potrafiłem traktować jej jak kogoś równego sobie. Bo Dominika zdawała się być lepsza ode mnie i ta myśl kłuła w moją dumę. Moje zbyt wygórowane ego nie pozwalało mi się do niej zbliżyć. Zachowywałem dystans, odsuwałem od siebie myśl, że ktoś taki jak ona – nieporadny, samotny – mógłby zagrzać miejsce w sercu kogoś tak perfekcyjnego jak ja.
Nie potrafiłem zapytać o radę, nie potrafiłem zwrócić się do niej po imieniu. „Dominika” nie chciało mi przejść przez gardło. Zawsze było: „ej, ty!”.
Dominiko, proszę powiedz, że ty też mnie lubisz w ten sposób.
— Jasne. Jak tylko Wielki Książę sobie życzy — odburknęłaś, gdy ostatnim razem poprosiłem cię o przysługę. Twoja twarz nie wyrażała niczego szczególnego. Nic.
Zastanawiam się, czy w ogóle jesteś w stanie zakochać się w kimś takim jak ja?
Pewnie nie, ja też bym siebie nie pokochał.
Nikt mnie nie pokocha.

Dominika

Uwielbiałam przyglądać się twoim napinającym się mięśniom, kiedy rzucałeś piłkę do kosza. Nieudane wsady. Nieudane  rzuty. Zostawałeś po treningach i ćwiczyłeś, dopóki nie wygoniły cię sprzątaczki. Wychodziłam tuż po tobie, ledwie zauważona.
Dla mnie zawsze byłeś, jesteś i będziesz najlepszy. Chociaż nie wiesz o moim istnieniu, chociaż nigdy na mnie nie spojrzałeś, to i tak twoja postawa sprawia, że płoną mi policzki, a serce boli, gdy obserwuję wszystkie napalone dziewczynki tkwiące u twego boku jak marionetki przy swym twórcy. Zna twoją tajemnicę, wiem, że nic do nich nie czujesz, nie jestem aż tak ślepa. Twoje oczy patrzą ciepło tylko w stronę jeden osoby.
Ale wiesz, to w porządku. Jestem tylko szarą myszką, nikim ważnym. Nie ma potrzeby, aby ktoś taki jak ja zaprzątał ci głowę. Może kiedyś zajdziesz do biblioteki i zobaczysz, jak przechadzam się między półkami. Może docenisz to, co robię. Może podejdziesz, pochwalisz, zapytasz o tytuł godny polecenia. A ja, udając, że widzę cię po raz pierwszy, uśmiechnę się jak zwykle i każę iść za sobą, by zniknąć tuż po przekazaniu ci książki do rąk.
Nigdy nie oczekiwałam miłości od kogoś takiego jak ty.
Jesteś draniem. Zimnym draniem wykorzystującym dziewczęcą niewinność. Ale ja nie jestem niewinna, dlatego nigdy nie obdarzysz mnie nawet spojrzeniem. Dla ciebie nie istnieję. Nie ma Dominiki, jest tylko szalona Biblioteczna Zjawa – aspołeczna dziewczyna, która nie opuszcza biblioteki, bo się boi.
Ale to nieprawda. Wcale się nie boję. Po prostu nie chcę zawadzać. Bo znam swoje wady, których liczba znacznie przewyższa zalety. Piję, palę, nie dam o zdrowie. Umawiam się z obcymi facetami w necie, by później wrócić zapłakana do domu, bo okłamano mnie, wcale nie był chłopcem ze zdjęcia. Choć to tylko ciebie kocham, nie potrafię z tym przestać. Uzależnienie? Tak, uzależnienie od ucieczki przed miłością.
Przepraszam, Adam, że nie potrafię sprostać Twoim oczekiwaniom.

Adam

Twoje długie, ciemne włosy lekko powiewają na wietrze, kiedy wychodzisz ze szkoły po lekcjach. Obserwuję cię z okna, bo mam jeszcze chwilę, nim będę musiał gnać na trening. Ale wolę się spóźnić, niż przegapić ten widok.
Wyobrażam sobie, jak wiosną otaczają cię zielone pąki, latem gałęzie pokryte ogromnymi liśćmi, jak jesienią to wiatr muska twoją skórę. Zimą obserwuję fioletowy pompon na czubku czapki. A kiedy uśmiechasz się szeroko do swoich przyjaciółek, mam ochotę stać się jedną z nich. Ale wiem, że to niemożliwe.
Uwielbiam słuchać, jak lekko pociągasz za struny, a po sali rozchodzi się delikatny dźwięk gitary. Ten instrument idealnie do ciebie pasuje. Odwzorowuje twoją duszę, twoje myśli. Nie zauważam niczego innego, tylko ciebie.
Pewnie uważasz  mnie za zwykłego Casanovę, ale to nieprawda. Nigdy nie chciałem dotknąć tych wszystkich dziewczyn. Ciebie również nie chcę dotykać. Jesteś taka niewinna. Tak nieskazitelnie czysta. Moje ręce są zaś splamione niestałością głupich dziewuch, które tylko zastanawiają się, jak zaciągnąć kogoś do łóżka.
Ale ty taka nie jesteś. Patrzysz na uczucia. I dlatego cię kocham, Natalio.
Wiem, że nie zwrócisz na mnie uwagi. Nie w tym tłumie, kiedy jestem szarą, zwykłą jednostką pośród setki mi podobnych. Nie podejdę pod scenę, nie zasłużyłem, by oglądać cię z tak bliska. Nie podejdę – jeszcze za wcześnie, jeszcze mamy czas.
Mamy czas? Chyba tak. Świat się jeszcze nie kończy. Dopóki się uśmiechasz, moje serce wciąż bije. Żyję, by móc cię oglądać.

Natalia

I co mam zrobić? Przecież to toksyczne uczucie… Ja cię kocham, a ty patrzysz na mnie jak na potwora. Pamiętam, kiedy pierwszy raz wzrok twoich szarych oczu spoczął na mojej zarumienionej, rozpromienionej twarzy. Nie byłaś zadowolona. Ale patrzyłaś na mnie, nie na resztę.
A potem przeniosłaś wzrok.
Nie mogłam nawet marzyć o tym, byś mnie polubiła. Przybrałam bojową postawę. W miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone, czyż nie? Zaczęłam grać. Zaczęłam śpiewać. Zaczęłam sprawiać kłopoty. Wszystko, bylebyś zapamiętała moją twarz, bylebyś zapamiętała moje imię. Chciałam, by Natalia kojarzyła ci się tylko ze mną.
Ale twoje oczy wciąż wyrażały jedynie odrazę do kogoś tak niezdyscyplinowanego jak ja.
Przestałam walczyć, odłożyłam broń, ale nie wywiesiłam białej flagi. Nie, to nigdy nie leżało w moim stylu. Pff, kto się poddaje? Na pewno nie ja. Mam siłę, by jeszcze próbować. Będę się starać, skoro mogę.
Lubię twoje wizyty w naszej klasie do prób, Konstancjo. Rzucasz spojrzenie w stronę Elizy, a ona beszta cię za negatywne nastawienie. Mam ochotę zacząć się śmiać ze szczęścia – ktoś taki jak moja przyjaciółka potrafi powiedzieć prawdę przewodniczącej! – ale powstrzymuję się nawet przed uniesieniem kącików ust.
One widzą, że mnie to boli. Ale ty jesteś ślepa. A czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. I tak oto kończy się ta historia. Bo nie mam nic innego do dodania.
Znam swoją wartość. Nie będę narzekać, jestem sobą. Nie będę się użalać. Miłość boli. Bolała, boli i boleć będzie. Zwłaszcza ta nieodwzajemniona.
Bo są związki bez miłości. I miłość bez związków. Ale jeśli mogę na ciebie patrzeć choć przez te kilka miesięcy, zrobię to.
I wykorzystam każdą okazję, by znaleźć się blisko.
Bo cię kocham, choć nie wiem dlaczego. Może lubię twój chłód? Może lubię szare oczy? Może chciałabym móc wtulić się w twoje błękitne włosy? Mimo wszystko jestem pewna, że uwielbiam patrzeć, jak wymierzasz kary.
Och, chyba jestem masochistką.

To nic, dopóki tak bardzo mi na tobie zależy.



A więc tak. Obiecałam na 10k napisać shota, a tymczasem wybiło mi już 14... xD Jesteście przekochani! Postanowiłam coś skleić, jednak ostatnio mój humor nie należy do najlepszych. Jestem raczej smutna niż wesoła, bo coraz bardziej uświadamiam sobie, jakim jestem głupcem. I choć chciałabym się zmienić, to mimo wszystko nie potrafię wyrazić uczuć. Dlatego ten rozdział jest tym, co teraz krąży mi po głowie.
Bo wiecie, zauważyłam, że w życiu jest tak, że jeśli kochasz, to ktoś kocha również ciebie, bo miłość nie znika i zawsze jest odwzajemniona. Tyle że... No, nie zawsze należy do tej samej osoby, którą to my darzymy uczuciem. A że jesteśmy ślepi, nie widzimy, że ktoś cierpi z naszego powodu.
Ja mam inny problem - nie potrafię wyrazić uczuć wprost. Zawsze wybieram okrężną drogę, czym ranię innych. Bo ciężko jest mi powiedzieć Kocham cię, gdyż boję się, że wyjdę na idiotkę. Haha, pomyślicie sobie, że jestem beznadziejna. Bo jestem. I to mnie boli. I boli też innych. Ale nie potrafię sobie z tym poradzić. Bo się boję. Uch, jestem zwykłym tchórzem.
Jeśli przetrwał*ś przez shota oraz mój wywód na temat uczuć, informuję, że wydarzenia dzieją się jeszcze przed akcją "Przyjaciół".

25 kwi 2015

Rozdział XIV

Futrzaki

Kiedy w piątek podeszła do mnie Natalka i zapytała, czy moja mama rzeczywiście jest krawcową, niepewnie pokiwałem głową. Nie wiedziałem jeszcze, że tym nieśmiałym (Natalia wciąż mnie nieco przerażała) gestem zjednam sobie dziewczynę, ale jednocześnie narobię sobie kłopotów.
Okazało się, że dziewczyny grają niespodziewany koncert i potrzebują nowych strojów. Los jednak chciał, że oddały swoje maszyny do szycia do naprawy. I wtedy jak z nieba spadła im informacja o tym, że moja mama jest krawcową. Wiedziałem, że Dominika maczała w tym palce, ponieważ po dyskotece zaczęła kręcić się w pobliżu Little Monsters. Gdzie były one, tam i rudowłosej nie zabrakło.
Tak oto w pewną sobotę, nie pamiętam, kiedy dokładnie, ale trwał Wielki Post, a na podwórku zaczęły rozkwitać pierwsze przebiśniegi, gościłem pięcioro ludzi. Ludzi i kota, który od początku zaprzyjaźnił się z Enzo. Maluch należał do Gabrysi, miał długie, białe futro i czarną łatkę na lewej łapce. Jego złote ślepia patrzyły na mnie z pogardą. Chyba chciał, abym dał mu jeść, ale niespecjalnie myślałem wtedy o kocie.
Nie spodziewałem się całego Little Monsters. Myślałem, że przyjdzie tylko Eliza i nie przygotowałem mamy na taki tłok.
Dziewczyny przyszły z całym swoim ekwipunkiem – z toreb wręcz wysypywał się różnokolorowy materiał. Za nimi, uśmiechając się od ucha do ucha, stał Karol. Wyglądał na zadowolonego z obrotu sytuacji. Obok niego zaś magicznym trafem znalazła się Dominika, której obecności spodziewałem się najmniej.
Mama wyjrzała z kuchni, ale tylko uśmiechnęła się lekko, widząc mały tłum rozchichotanych nastolatków. Zaprosiłem wszystkich na górę, rzucając jej przepraszające spojrzenie, lecz w odpowiedzi otrzymałem machnięcie ręką.
Pracownia mojej mamy składała się z dość przestronnego pomieszczenia o pomarańczowych, gołych ścianach, przy których stały cztery biurka, a na każdym z nich maszyna do szycia. Tak, Elwira miała bzika na tym punkcie. Po przeciwległej stronie znalazła się szeroka, wysoka komoda. Wiedziałem, że w każdej z szuflad znajduje się inny materiał, ale nigdy nie miałem okazji zajrzeć do środka. I tym razem mi się nie poszczęściło.
Dziewczyny rozłożyły kroje wraz z satyną (jak powiedziała Dominika) na podłodze. Były tak skupione na pracy, że ignorowały mnie i Karola po całości, tylko Dominikę postanowiły dopuścić do siebie – pomagała im podczas wycinania. Postanowiłem się wycofać do salonu, gdzie zostawiłem Enzo z obcym kocurem.
Muszę przyznać, że czułem się dość nieswojo, gdy z góry dochodziły odgłosy maszyn. Przyzwyczaiłem się do jednej, więc hałas, jaki robiły trzy uruchomione jednocześnie, nieco przerastał moje wrażliwe uszy.
Usiedliśmy z Karolem na kanapie i przyglądaliśmy się bawiącym kociakom. Enzo wyglądał na szczęśliwego z powodu nowego kolegi i gryzł albinosa w ucho, gdy tamten próbował uciec. Przyglądałem się temu, szczerząc zęby.
Polubiłem Enzo. Nie sprawiał kłopotów, nie sikał więcej na moje łóżko, czasem przychodził w nocy, aby umościć się wygodnie na fotelu i tak spał. Mały rósł jak na drożdżach i, nim się obejrzałem, jego zęby były w stanie przegryźć skórę na palcach. Od natury dostał długie, ostre pazury, które tępił, drapiąc naszą wiśnię. Z początku go za to beształem, ponieważ drzewo stanowiło element niezachwianej przeszłości, jednak po jakimś czasie stwierdziłem, że to wcale nie jest takie ważne.
Karol oparł głowę na moim ramieniu i przymknął oczy.
— Chciałbym cię zaprosić na randkę — wyszeptał tak, by nie dosłyszała tego moja mama. Wciąż jej nie powiedzieliśmy.
— Czyli ostatnie wyjście do kina się nie liczyło? — zapytałem równie cicho, głaszcząc jego gęste, ciemnobrązowe włosy.
— Oczywiście, że się liczyło — oburzył się nieco. — Ale jak się kogoś kocha, chce się z nim spędzać każdą wolną chwilę.
— Wybacz, pierwszy raz jestem zakochany.
Karol spojrzał na mnie brązowymi (w końcu przestał nosić kolorowe soczewki), ciepłymi oczami, by w następnej chwili wyciągnąć szyję i musnąć moje usta swoimi. Delikatny buziak zamienił się w namiętny pocałunek. Zakończył się, kiedy cicho jęknąłem. Karol znów mnie ugryzł.
Nie bałem się całować z Karolem, gdy mama była w domu. Zazwyczaj spędzała czas gotując albo szyjąc. Nauczyła się, że jeśli któreś z nas potrzebowało pomocy bądź czuło silną potrzebę zwierzenia się, sami do niej przychodziliśmy. Łączyło się to głównie z tym, że jako dzieci niechętnie przebywaliśmy w czyimkolwiek towarzystwie, nawet rodzicielki.
Troska Elwiry przewyższała poziom troski innych otaczających nas matek. Kurs pierwszej pomocy, kurs gotowania, kurs pieczenia, kurs cukiernictwa. Doszło do tego, że mama nie miała ani chwili dla siebie: albo się uczyła, albo zajmowała się nami, a że uczyła się dla nas, Konstancja czuła się winna jej przemęczeniu. Kocham i kochałem mamę, ale nie obchodziło mnie, czy spędzała czas na nauce, czy na pracach domowych. Ważne, że po prostu była i codziennie powtarzała „Jak było w szkole?”, chociaż znała odpowiedź powtarzaną setki razy.
Matka idealna, można powiedzieć. Ale, tak jak inni, Elwira miała swoje wady i przyzwyczajenia. Nigdy nie potrafiła dokończyć projektu, który – zdawać by się mogło – wyglądał najbardziej interesujący. Z każdym szkicem nowej sukni czy całego stroju przygotowywała wykrój, a potem praca stawała. W rzeczywistości ogromne ilości materiały z szuflad zostały wykorzystane do niewielkich, ręcznych robótek, które najwyraźniej mamę odprężały.
Chociaż znałem Karola od czterech miesięcy, choć tyle razy odwoziłem go do domu – ani razu nie spotkałem żadnego z rodziców mojego chłopaka. Zakrywał się nadmiarem ich pracy, pedantycznymi poglądami. Niezbyt przyjaźnie o nich opowiadał. Czasem zdawało mi się, że rodzice Karola są mu bardziej obojętni niż mi cała reszta świata, a naprawdę miałem ją w czterech literach. Ja jednak kochałem swoją mamę bardzo mocno i nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego ktoś wyraża się w sposób lekceważący o osobach, które dały mu życie.
Wiedziałem, że gdybym spotkał ojca (albo kilku – w końcu nasienie, z którego powstałem, nie należało do jednego mężczyzny), powiedziałbym do niego tato. Szacunek do ludzi starszych, do rodziny, do życia. Szła za tym niechęć do śmierci oraz sprawienia smutku bliskim.
— Nie gryź mnie — wyszeptałem prosto do jego ust. — Bo zamienię się w kota.
— Już nim jesteś — mruknął i znów mnie pocałował, tym razem mniej łapczywie, powoli, z uczuciem.
Całowanie Karola należało do jednych z najprzyjemniejszych doświadczeń związku. Wciąż nie potrafiłem pojąć, jak mój organizm na niego reaguje, jak szybko bije mi serce, gdy tylko zobaczę jego uśmiech. Chyba właśnie to nazywa się miłością, choć w rzeczywistości – a raczej w moim przypadku – mogło się to okazać zwykłym przywiązaniem i niechęcią do samotności.
Enzo wskoczył na kanapę i zaczął szarpać moje spodnie. Odkleiłem się od Karola i spojrzałem na kota albinosa, który bezkarnie załatwiał swoje potrzeby fizjologiczne na dywan. Nie czekając chwili dłużej, zerwałem się i porwałem kota, by w następnej chwili biec w stronę drzwi. Wykopałem go na zewnątrz, a Enzo – z głośnym miauknięciem – wymknął się za gościem. Mądry, szarobury kociak. Gdyby nie on, pewnie teraz sprzątałbym kocią kupę.
Wróciłem do salonu, ale całą romantyczną atmosferę szlag trafił. Karol uśmiechał się pod nosem, ale przewróciłem tylko oczami.
Kiedyś też mieliśmy kota. I psa. I rybki. Ale wszystko kończyło się zawsze tak samo.

­Akwarium zajmowało niemal całą ścianę salonu. Różnokolorowe rybki pływały, nie zwracając uwagi na wlepione w nie ślepia dwójki dzieci. Razem z Konstancją przykleiliśmy swoje twarzyczki do szkła i z fascynacją obserwowaliśmy życie morskich stworzeń.
Mnie najbardziej zafascynowały glonojady. Przykleiły się i nie robiły nic innego. Nawet się nie ruszały. Były jak martwe, a jednak wiedziałem, że wciąż żyją. Chyba dlatego je polubiłem – trwające w jednym stanie organizmy, które robią tylko to, co chcą. Pragnąłem równie leniwego życia.
— I jak, wam się podoba prezent? — zapytała mama, wchodząc do salonu z kuchenną ścierką.
— Te rybki są urocze! — krzyknęła rozradowana Konstancja.
— Glonojad nazywa się Andrzej — odpowiedziałem.
— Który? — zainteresowała się rodzicielka.
— Oba. Niczym się nie różnią.
— W porządku. — Zostałem poczochrany, a potem mama wsypała rybkom porcję karmy.
Wszystkie zgromadziły się, aby zjeść obiad, ale Andrzeje pozostali na swoich stałych miejscach. Choć sam powinienem iść i zajadać się warzywną zupą, wolałem się im przyglądać.

— Gloria! — Konstancja zawołała kotkę, ale ta wciąż siedziała tuż przed jezdnią. Najwidoczniej zafascynowały ją samochody. Poruszała swoją śnieżnobiałą kitą, wyraźnie zadowolona z tego, że nikt nie może jej stamtąd zabrać. — Gloria! — Histeryczny niemal krzyk siostry sprawił, że odwróciłem wzrok od zwierzaka.
— Przestań. Ona wie, że nie może przejść, gdy ich są samochody — uspakajałem Kontie, ale mimo to w jej szarych oczkach pojawiły się łzy.
Gloria, najbardziej kapryśna kotka, jaką dane mi było spotkać, stała właśnie po drugiej stronie ulicy. Niestety – jako pięcioletnie dzieci nie mogliśmy ot tak wychodzić za ogrodzenie podwórka, dlatego też moja siostra podsunęła ogrodowe krzesło i darła się w niebogłosy sponad siatki.
Pociągnąłem ją za rękaw bluzy. To była jedna z wielu złych decyzji w moim życiu. Konstancja zamachnęła się i uderzyła mnie w policzek, zahaczając palcami o delikatną skórę. Poczułem pieczenie, jednak nic sobie z tego nie robiłem.
— Powiedziałem: zejdź — powtórzyłem, tym razem zniżając głos. Kontie, widząc mój przymrużony wzrok , natychmiast zeskoczyła z krzesła. Potem musnęła świeże zadrapanie opuszkami palców.
— Ja nie… — zaczęła.
— Mam to gdzieś — przerwałem, odsuwając się. — Nie boli. Następnym razem pilnuj zasad.
Odwróciłem się i odszedłem w stronę domu. Konstancja, najwyraźniej zła sama na siebie, dołączyła do mnie zaledwie chwilę później.
— Przepraszam — wydukała.
— Daj spokój.
— Ale ja naprawdę…
— Przestań. Nie chcę tego słuchać. Nie obchodzi mnie to. Stało się i już.
— Przepraszam.
Uwiesiła się na mojej szyi i wtuliła policzek w ramię.
Kiedy po powrocie ze sklepu mama oświadczyła, że Glorii już nie ma, Kontie nie płakała.
— Stało się i już — wyszeptała beznamiętnie, naśladując mnie bezbłędnie. Nie potrafiła jednak w pełni zamaskować smutku z powodu śmierci kota.


— Nazwijmy go Burek! — Siedmioletnia Konstancja szczerzyła ząbki do dziadka. Jego oczy już wtedy okalały zmarszczki. — Wszystkie psy nazywają się Burek.
— A czy nasz pies jest jak wszystkie? — zapytał dziadek, uśmiechając się.
Kontie przyjrzała się brązowemu psu o bliżej nieokreślonej rasie. Szczeniak zawarczał, a potem ziewnął, jęcząc przeciągle, ukazując ostre, jak na swój wiek, kły. Niebieskowłosa wyciągnęła rękę i pogłaskała go, a jej twarz została rozświetlona przez nieznany mi wtedy rodzaj szczęścia. Przyglądałem się tej scenie, stojąc obok z babcią i nieszczególnie wiedziałem, co mam o tym myśleć.
— Co sądzisz o Burku, Rafałku? — zapytał dziadek, odwracając się w moją stronę.
— Nie odpowiada. Przecież to dziewczynka — burknąłem, zerkając z pożałowaniem na Konstancję i jej dobór imion.
— Mądre spostrzeżenie — zgodził się dziadek. — Co proponujesz?
— Maksi. Nazwijmy ją Maksi. Nie urośnie duża, więc będzie ładny kontrast.
— Mnie odpowiada Maksi — wtrąciła się babcia.
— Więc Maksi. — Dziadek podrapał psa za uchem. — Maksi, Maksi, Maksi. A co będzie, jak przerośniesz osobę, która nadała ci imię?
Suczka wydała z siebie coś w rodzaju szczeknięcia.
Maksi została podrzucona pewnej majowej nocy do gospodarstwa babci i dziadka. Najwyraźniej poprzedni właściciel wiedział, że starsze małżeństwo zlituje się nad biednym zwierzakiem i da mu dom. Babcia od razu pokochała szczere, ciepłe oczy suni, a dziadek zarzekał, że wychowa ją na psa obronnego. Ciekaw byłem, jak długo pies pobędzie w Dobrynce. Okazał się naprawdę dobrym towarzyszem zabaw.



Dźwięk wiadomości odciągnął mnie od wspomnień. Wszystkie nasze zwierzątka zdychały prędzej czy później. Maksi też zdechła, choć w jej przypadku była to przyczyna komplikacji poporodowych, a nie zaniedbanie.
Sięgnąłem po telefon.
„Przyniósłbyś coś do picia?”
SMS oczywiście od Dominiki, która – zaraziwszy się lenistwem od Karola – nie mogła ruszyć swego szanownego tyłka na dół. Westchnąłem ciężko, ale, wiedząc, że to moja wina, spełniłem prośbę i zaniosłem dziewczynom sok oraz szklanki. Mama chciała dorzucić ciastka, ale je zabrał Karol, który wcale nie wybierał się do małego zakładu krawieckiego, którym stała się pracownia mamy.
Prawie zabiłem się o tony materiału. Rozpoznałem tiul i już chciałem uciekać. Konstancja uwielbiała mierzyć na mnie swoje tiulowe spódniczki, pozostała mi więc trauma z dzieciństwa. Szybko się wycofałem, przepraszając zgraję chichoczących panienek. O dziwo Dominika również usiadła przed maszyną. Najwyraźniej pomagała w drobnych wykończeniach albo mało o niej jeszcze wiedziałem. Stawiałem na opcję numer jeden, ponieważ rudowłosa potrafiła rozwodzić się godzinami na swój temat.
Ale ja lubiłem słuchać. Wszystkich, wszystkiego. Wolałem to, niż odzywanie się. Mowa jest srebrem, a milczenie złotem, a ja niezwykle ceniłem sobie złotą biżuterię. Zwłaszcza zawieszkę od babci otrzymaną na komunię. Jakiś czas później przestałem chodzić do kościoła, lecz prezent wkładałem na większe, rodzinne imprezy, by pokazać, jak bardzo zależy mi na więzach krwi.
Kiedy nie zna się drugiego rodzica, życie wydaje się niepełne. Zawsze dziwnie się czułem, gdy nie mogłem powiedzieć, że tata naprawił mi rower, że tata ochrzanił mnie za wagary. W moim przypadku mama odgrywała role obojga rodziców. Szło jej fenomenalnie, ale przecież nie prosiłbym kobiety, tym bardziej własnej matki, o naprawienie kółek w rolkach czy koła od roweru. Od tego miałem sąsiada – pana Staszka, tatę Leny.
Historia z Leną zaczęła się tuż po jej narodzinach. Pan Staszek, a raczej Stanisław, ratował mnie swoim zamiłowaniem do majsterkowania. Miał złote ręce. No, ale to nie o panu Staszku miałem opowiadać.
Lena stanowiła ten naprawdę niewielki odsetek ludzi, którym nie przeszkadzała moja obojętność. Kiedy przyszła na świat, liczyłem już cztery lata. Dla mnie narodziny dziecka stanowiły nowe wydarzenie. Patrząc na malutką, niewinną istotkę, chciało mi się uśmiechać.
Uczyłem ją chodzić, choć to Konstancja bardziej się do tego przyczyniła. Razem z jej mamą chodziliśmy na spacery i prowadzaliśmy jej wózeczek. Gdy podrosła, stawialiśmy babki w piaskownicy i kopaliśmy fosę. Zawsze gdzieś tam w środku czułem, że to Lena to jedyna osoba, która bardziej lubi mnie niż
Kontie, dlatego nawet dostawszy się do technikum, co wybitnie trudne nie było, nie przestałem z nią rozmawiać. Wiosną przesiadywaliśmy razem pod wiśnią, latem wychodziliśmy na lody. Nie przejmowałem się różnicą wieku. Przecież to nieważne.
Kiedy Konstancja znalazła sobie „prawdziwych” przyjaciół, o Lenie całkiem zapomniała, ale ja nie. Często porozumiewaliśmy się na migi przez okna, a kiedy przychodziła zima, dziewczynka często budziła mnie, rzucając śnieżką w szybę. Jako osoba uzdolniona fizycznie (grała w piłkę ręczną od małego i czasami ze mną w koszykówkę) trafiała za każdym razem, a ja podrywałem się wyrwany z koszmarnego snu.
Po rozpoczęci przyjaźni z Karolem nie widywałem się z nią już tak często, ale wciąż wpadała raz na jakiś czas, bym wytłumaczył jej matematykę.
Korki z matematyki łączą ludzi, pomyślałem, wracając do Karola.
Rozłożywszy się na kanapie niczym żaby na liściu, rozpoczęliśmy degustację pysznych pierników w białej czekoladzie. Nim jednak zdążyliśmy nacieszyć się zabawą w krytyków kulinarnych, opróżniliśmy połowę pudełka. Patrząc z lekkim poczuciem winy na pozostałe słodkości, Karol zlitował się nad dziewczynami i zaniósł im je na górę.
W tym czasie włączyłem telewizor i skakałem po kanałach, szukając czegoś ciekawego. Niestety – żaden kanał nie oferował starszych kreskówek (trafiłem na powtórki Hannah Montannah, postawcie się na moim miejscu), a oglądanie powtórek nieśmiesznych filmów nieszczególnie leżało w mojej naturze. Ustawiłem więc jakieś rosyjskie wiadomości i próbowałem zrozumieć, o czym mówi prezenter. Rozumiałem połowę.
— Naprawdę? — wyjęczał Karol, widząc, co przykuło moją uwagę. — Nic z tego nie rozumiem.
— Nie musisz — odparłem, wzruszając ramionami.
Dziewczyny nie chciały ciastek. Stwierdziły, że muszą dbać o figurę przed występem, jednak zarzekły, że po koncercie zaproszą nas na lody z bitą śmietaną, więc odrobimy wszystkie kalorie. W ten oto sposób wchłonęliśmy z Karolem ponad kilogram pierniczków.
Bałem się chwili, kiedy mama zawoła wszystkich na obiad. Nie wiedziałem, co ma zamiar przyrządzić, a częstowanie niemal obcych ludzi jej wymyślnymi, kolorowymi potrawami zawsze kończyło się tak samo – najpierw pojawiało się obrzydzenie i niepewność, a potem zachwyt nad smakiem.
Na moje szczęście Elwira musiała przygotować całkiem sporą ilość jedzenia. W końcu miała do wykarmienia sześcioro nastolatków. Wierzyłem, że uda jej się podołać wyzwaniu, choć wolałbym, by po prostu ugotowała zupę ogórkową.
Głos Rosjanina idealnie komponował się z dźwiękami maszyn do szycia.
— Rafał, kochasz mnie? — wyszeptał Karol, kładąc głowę na moim brzuchu.
— Jesteś gorszy niż jakakolwiek inna dziewczyna — westchnąłem, ale zacząłem głaskać go po włosach. — Nie całowałbym się z kimś, kogo nie kocham.
— To dobrze. — Przymknął oczy. Oddychał spokojnie, miarowo. Ręce złożył na unoszącej się miarowo klatce. Zdawało się, że śpi. — Bo wiesz, bardzo mi na tobie zależy. I nie jest to jakaś dziecinna fanaberia. Chcę już zawsze widzieć twój uśmiech.
Mój uśmiech? Patrzyłem na Karola zauroczony wyznaniem. Chłopak naprawdę zachowywał się jak dziecko. Nie znałem jego rodziców, więc nie potrafiłem stwierdzić, czy sam wykreował taką postać siebie, czy to może wynik wychowania. Jednak przestały mi już przeszkadzać jego zachcianki, wybryki, czasami nieprzemyślane słowa. Przyzwyczaiłem się, że można zranić go jak małe dziecko i że muszę ważyć słowa. Jednak po drugiej stronie tego rozmarzonego dzieciaka znajdowała się troskliwa twarz mojego Rycerza.
Kiedy zadzwoniłem do niego po imprezie, Karol się rozpłakał. Rozpłakał się prosto do słuchawki, dziękując, że nic mi się nie stało. Przepraszałem, ale on tylko powtarzał, że nic się nie stało i po prostu się martwił.
Ale o co się martwił? O to, że mogę rzucić się pod pociąg? Że ktoś mnie porwie? Że znów powrócił mój stan obojętności i całą naukę uczuć trzeba zacząć od początku?
Nie wiedziałem, jednak po tamtej nocy pokochałem go jeszcze bardziej. Nie znał mnie na tyle, by być pewnym, że wrócę. I choć mama powiedziała mu, by się nie martwił, bo często wychodziłem i wracałem naprawdę późno, on wciąż próbował się ze mną skontaktować. Tak bardzo mu na mnie zależało, że nie chciał dopuścić do siebie głosu rozsądku. Słuchał serca zamiast rozumu.
— Uśmiechanie się nie boli — odparłem, unosząc kąciki ust. — Mam tylko nadzieję, że mnie nie zostawisz.
Karol drgnął ledwie zauważalnie, po czym otworzył oczy. Chwilę wpatrywaliśmy się w siebie, a potem – jakby nigdy nic – pocałowałem go. Zrobiłem to specjalnie. Nie chciałem mu pokazać, że zauważyłem zawahanie. Pragnąłem wierzyć, że będzie przy mnie już zawsze, nawet jeśli później miałem przez to płakać tak jak on po zerwaniu z Konstancją.
Jakby wyczuwając telepatyczne wezwanie, Kontie pojawiła się nad kanapą. Oderwałem się od Karola, nie chcąc dać jej satysfakcji z patrzenia na całujących się chłopców.
— Gdzie Enzo? — zapytała, rozglądając się po podłodze.
— Na dworze — odpowiedziałem.
— Na dworze?! — krzyknęła. — Bez opieki?! Przecież wiesz, co się stało z naszym ostatnim kotem! Jak mogłeś go tak po prostu wypuścić?!
Kontie pognała w stronę drzwi i wypadła na dwór, nawet nie przejmując się zmianą butów – wybiegła w kapciach. Zaczęła wołać kociaka.
— Macie znaleźć mojego kota, rozumiecie? — wrzasnęła, wracając do środka. Kiedy szła, zostawiała za sobą błotne plamy. — Nie ważcie się bez niego wracać.
Tak oto wyglądała prawdziwa Konstancja. Rozwiane włosy, oczy pełne żalu i złości, twarz wykrzywiona w niesmaku. Bijąca od niej pogarda wręcz porażała. Taką właśnie Konstancję pamiętałem z czasów dzieciństwa.
— Na co jeszcze czekacie? Chyba wam coś powiedziałam!
Nie czekając ani chwili dłużej, ruszyliśmy ku wyjściu.



Oba pomysły, które znalazły się w rozdziale, należą do Wajlet Chan, która napisała do mnie na maila. ;) Dzięki wielkie! 
To właśnie ona wymyśliła zapotrzebowanie na maszyny dla Little Monsters oraz ucieczkę Enzo, a ja dodałam do tego wspomnienia, które pokazały twarz Konstancji. ;)
Poza tym mam dla was kilka liczb.

Tak przedstawia się statystyka "Przyjaciół". Czcionka Times New Roman, wielkość 13, interlinia 1,15.
Jestem z siebie dumna.

18 kwi 2015

Rozdział XIII

Zazdrość


— Rozchmurz się. — Eliza dźgnęła mnie palcem w policzek. Spojrzałem na nią kątem oka. — Przywołujesz śmieszki. Ich chichot jest denerwujący.
Przetarłem oczy. Dochodziła dziewiętnasta i oboje siedzieliśmy w pięknie przystrojonej sali gimnastycznej, która – na czas dzisiejszego wieczoru – zamieniła się w parkiet. Zgadza się – samorząd postanowił zorganizować ostatnią dyskotekę przed Wielkim Postem i połączyć ją z walentynkami. Jako że pod koniec imprezy miały zostać rozdane kartki, zjawiła się większa część szkoły. Obecność niemal stuprocentowa.
Karola nie było, nawet nie wiedziałem dlaczego, a Konstancja i kazała mi wystroić się jak na wesele i przyjść, aby wspierać Little Monsters podczas koncertu. Kiedy Konstancja coś mówi, lepiej się dostosować. Nie wypełniłem jednak wszystkich poleceń, ponieważ włożyłem zwykłą koszulkę z jakimś napisem oraz ulubione spodnie.
Wylądowałem w pomieszczeniu wypełnionym ludźmi, smrodem potu i perfum. Od ścian odbijała się głośna, rockowa muzyka. Tłum kiwał się niezgrabnie, pojedyncze dziewczyny podskakiwały, większość chłopców podpierała ściany.
— Kiedy gracie? — zapytałem swoją nową koleżankę.
Eliza przechyliła głowę, a jej głęboko osadzone, szare, skryte w cieniu oczy błądziły po mojej twarzy.
— Za dwadzieścia minut — odparła. — To dlatego nie ma Tusi i Gabrysi. Szykują sprzęt. Ja tylko śpiewam.
— Nie chcesz rozgrzać gardła? — Zmarszczyłem brwi.
— Jeśli tak się martwisz, to specjalnie dla ciebie mogę spróbować przekrzyczeć muzykę. — Jej głos był zimny i beznamiętny.
Eliza czasami potrafiła przerazić, ale właśnie to było w niej interesujące. Jej światy, to, jak patrzyła na ludzi, wszystko. Choć patrzyła tak jak niegdyś ja, wszyscy wokół wiedzieli, jak bardzo uczuciową jest dziewczyną. Wyrażała emocje na swój własny sposób. Piękny sposób.
— W porządku, pójdę już. Muszę się przebrać. — Eliza podniosła się, skłoniła i odeszła, palcami roztrzepując ciemne włosy.
Kiedy punktualnie wpół do ósmej żeński zespół pojawił się na hali, a chłopcy wnieśli sprzęt, wtoczyli się uczniowie, którzy wcześniej nie dostosowali się do zasad i truli się za ogrodzeniem używkami maści wszelakiej. Wszyscy jednak chcieli posłuchać Little Monsters.
Dziewczyny na scenie nie przypominały tych samych, całkiem grzecznych i ułożonych panienek z dobrymi ocenami. Ciemne stroje składające się z pociętych rajstop, krótkich spódniczek i luźnych bluzek. Little Monsters wyglądały naprawdę oszałamiająco i przed prowizoryczną sceną zebrał się całkiem spory tłum.
Stanąłem pod ścianą. 
— Tę piosenkę dedykuję mojemu nowemu koledze, bo chodź ciągle jest uśmiechnięty, nie opuszczają go wredne elfy – zapowiedziała Eliza, rozciągając pomalowane jaskrawoczerwoną szminką usta. 
Wraz z pierwszym dźwiękiem elektrycznej gitary poderwała się publiczność. Głos Elizy idealnie pasował do rytmu szybkiej piosenki. Tekst, opowiadający o wydaniu pilnie strzeżonej tajemnicy, wszystkich wprawił w stan dziwnego znużenia, nawet mnie. Był prawdziwy, a jego scenariusz niektórzy znali aż za dobrze. Uczniowie rytmicznie podskakiwali, kiwając się na boki. 
Brakowało mi kogoś obok. 
Mogłem podejść do Adama, który stał przy oknie i wodził wzrokiem za Natalią. Mogłem pofatygować się do pokoju samorządu, aby zjeść ciastko i napić się herbaty. Mogłem potańczyć razem z Dominiką. Mogłem zrobić tyle ciekawych rzeczy! A jednak chciałem poczuć tylko dotyk Karola na swoim biodrze. 
Zaczynałem popadać w lekką paranoję, znów czułem się samotny, choć miałem wokół tylu ludzi, którzy z wielką chęcią poświęciliby mi kilka minut, gdybym o to poprosił. Ale nie. Stałem jak kołek, znów użalając się nad sobą.
„Zostaniemy najlepszymi przyjaciółmi na świecie!”
Więc dlaczego w tej chwili cię tu nie ma? 
Piosenka skończyła się i wszyscy zaczęli klaskać. Dziewczyny zwróciły swoje oczy w moją stronę, a po chwili zaczęły grać nowy kawałek. Balladę. Zmęczony po całym dniu, odurzony mieszaniną zapachów, opuściłem salę gimnastyczną, kierując się ku szatniom. 
Nigdy nie chciałem być eksperymentem. Nigdy nie chciałem być idealny. Nigdy nie chciałem być obojętny.
Zimne, rześkie powietrze otuliło mnie niczym kołderka. Śnieg zaczął się topić; idąc chodnikiem, brodziłem w wodzie. Przemokły mi buty – zdałem sobie sprawę, że tym razem nie zostanę uratowany przed przeziębieniem i wizytą u lekarza. Chociaż kontrola w Warszawie i tak zbliżała się szybkimi krokami.
Lekarze zawsze sztucznie się uśmiechają, pomyślałem, kierując się w stronę domu. Chcą cię pocieszyć, choć nie widzą szczęśliwego zakończenia. Kłamią, choć powinni wiedzieć, jak zatajenie prawdy wpłynie na pacjenta.
Wyjąłem telefon i włączyłem GG.

Ja
Czuję się pusty. Chyba mi smutno.
Avallon
Od kiedy wiesz, co znaczy być smutnym?
Ja
Widzisz, ile się zmieniło? Ech.
Avallon
Dobra, musisz znaleźć sposób,  by wyjść z tego stanu. Co lubisz robić?
Ja
Grać w kosza, ale nie mogę iść na boisko.
Avallon
Coś jeszcze?
Ja
Jeść ogórki.
Avallon
Bądź poważny!
Ja
Już, już. :) Sam nie wiem. Nigdy nie musiałem się pocieszać.
Avallon
Zjedz lody. Pomagają na złamane serce.
Ja
Nie mam złamanego serca!
Avallon
Okay, ale mimo wszystko kup lody.
Ja
W porządku.

Poszedłem do Biedronki, a tam zastałem metrowe kolejki. Zresztą, jak zwykle. Wybrawszy pojemnik lodów czekoladowych, stanąłem za starszą panią.

Konstancja, uśmiechając się szeroko, obróciła się z kolorową parasolką wokół własnej osi. Nie przeszkadzał jej wiosenny deszczyk – włożyła swoją ulubioną, ciemnoniebieską spódniczkę i pantofelki. Mama patrzyła na nią roześmiana. A ja jak zwykle stałem bez uśmiechu.
— Rozchmurz się! — zawołała siostra, stając obok, by schronić moją głowę przed deszczem.
— Może nie widać, ale jest w porządku — odparłem, spoglądając w jej ciepłe, szare oczy.
Choć miała dopiero dziesięć lat, Konstancja wyglądała jak ziszczenie marzeń każdego mężczyzny. To dlatego chłopcy w przedszkolu oglądali się za dziewczynką, dopóki ta ich nie „sprała”. To ona stawała w mojej obronie i biła się niczym zawodowiec, kiedy ktoś zaczynał mi dokuczać.
Mama postanowiła wziąć nas na spacer, bym nie tkwił przed telewizorem, a Konstancja przed komputerem – mała już wykazywała pierwsze objawy uzależnienia od gier i rysowania brzydkich karykatur w paintcie.
Elwira rozłożyła swoją zieloną parasolkę i ruszyła przodem, a my za nią. Kontie wciąż próbowała mi wmówić, że jestem smutny, ale nawet nie rozumiałem, co ma na myśli. Znaczy… Nie wiedziałem, czy rzeczywiście towarzyszy mi smutek, czy po prostu znów pojawiła się obojętność, którą próbowali wyplenić lekarze.
Jasnozielona trwała mokła w drobnym, kapuścianym deszczu. Mama zawsze mżawkę nazywała kapuśniaczkiem, choć nie miało to większego sensu. Przyjęło się to jednak w naszym domu i zarówno ja, jak i Konstancja, wołaliśmy na prawo i lewo kapuśniaczek, ilekroć z nieba zaczynały spadać drobniutkie kropelki deszczu.
Szliśmy powoli, a rodzicielka co rusz odwracała się, by spojrzeć na Konstancję robiącą mi wykład na temat uśmiechu. Dziewczynka uwielbiała mówić, pouczać, rozkazywać, rządzić się. Babcia nazywała ją małą dyktatorką. Kotnie zawsze musiała dostać to, co chciała, zawsze musiała być w centrum uwagi, zawsze musiała być najlepszą. Nie satysfakcjonowały ją wyróżnienia w konkursach, pochwały skierowane do grupy. Pragnęła uwagi bardziej niż ktokolwiek inny, kogo znałem. Ale mimo wszystko kochałem swoją siostrę. Może nie mocno i pewnie nie oddałbym za nią życia, jednak to Kontie niejednokrotnie poprawiała mi humor. W końcu to ona była moją jedyną towarzyszką zabaw.
Kiedy znaleźliśmy się na placu zabaw, Konstancja od razu upuściła parasolkę prosto w błoto i pognała w stronę mokrej huśtawki, na którą bez zastanowienia klapnęła. Po zaledwie chwili bujała się, dotykając stopami gałązek drzewa wypuszczającego pierwsze listki. Dziewczynka nie przejmowała się przemoczonym ubraniem, przeziębieniem, katarem. Nie bała się nawet zniszczyć ulubionej spódniczki. Dla niej liczyło się tu i teraz. Liczyło się to, że może się pohuśtać, że może się pośmiać. To, co dopiero miało nadejść, obchodziło ją tyle co zeszłoroczny śnieg.
— Jeśli chcesz, idź się pobawić — powiedziała mama, zerkając na mnie swymi troskliwymi, ciepłymi oczami. — Jeśli się przeziębisz, poleżysz tydzień w łóżku. Albo na kanapie, jeśli wolisz.
Przyglądałem się Elwirze tak, jakby powiedziała najgłupszą rzecz na świecie. W końcu byłem dzieckiem, które co rusz zmuszano do badań. Już same myśli o wizycie u lekarza wywoływały u mnie wstręt i chęć ucieczki. Śniła mi się pikająca aparatura, wszędzie widziałem kitle.
Obiecałem sobie, że nie umrę, a każde przeziębienie mogło się skończyć tragicznie. Bo wciąż nie wiedziano, dlaczego jesteśmy normalni. Wciąż nie potrafiono wytłumaczyć agresji Konstancji oraz mojej obojętności. Wciąż na nowo rozpoczynano badania. Bez skutku. Plakietka Nieudane Eksperymenty przylgnęła do nas już na zawsze. A ja wcale nie chciałem być nieudany.
Podniosłem parasolkę, brudząc przy tym dłonie błotem, i skryłem się pod nią.
— Zostanę tutaj — odpowiedziałem, stając bliżej niej.
— W porządku.
Tak działo się za każdym razem, gdy wychodziliśmy na rodzinne wycieczki. Konstancja się bawiła, ja stałem i patrzyłem na jej uśmiech.


— Rafał? 
Dominika pojawiła się tuż przede mną, schylając się, by zrównać nasze twarze. 
— Przemokłeś! — powiedziała zatroskana, a potem jej wzrok padł na pusty pojemnik po lodach. — Co ty tutaj robisz?
— Zwalczam smutek — odparłem, patrząc w ciepłe oczy przyjaciółki. 
— No chyba sobie żartujesz. — Przewróciła oczami i wyprostowała się. — Wstawaj, zaraz pokażę ci, jak zwalcza się smutek.
Osowiały podniosłem się z ławki i podążyłem za rudowłosą, której – ku mojemu zdziwieniu – towarzyszył Dawid. Zastępca przewodniczącej wyglądał na speszonego. Najpewniej niespecjalnie odpowiadało mu, że Dominika postanowiła zaopiekować się przemoczonym dzieciakiem wpadającym w krótkotrwałą depresję. Podejrzewałem, że Biblioteczna Zjawa nie chce, abym powrócił do wcześniejszego trybu wartości. Tylko czy człowiek może się cofnąć? Kiedy postawi się krok do przodu, za nic w świecie nie chce się wrócić do starego stanu rzeczy.
Wspomnienia, które nachodziły mnie coraz częściej, pokazywały, jak bardzo się zmieniłem. I to właśnie one wprawiały mnie w stan dziwnej melancholii i zamyślenia. Wolałem zapomnieć o wszystkim, co działo się w dzieciństwie, o wybuchach Kontie, o pocieszających słowach mojej mamy. One utwierdzały mnie w przekonaniu, że sprawiałem im ból, że były smutne z mojego powodu. Tyle że wcześniej było mi to obojętne, a teraz obwiniałem się za błędy przeszłości. 
Dominika prowadziła nas w stronę swojego domu. Nocą wyglądał mniej elegancko, okolica wydawała się dziwnie cicha, choć to może wina mojej tendencji do koloryzowania, kiedy jednak przekroczyłem próg znanego mi mieszkania, rozluźniłem się.
— Czujcie się jak u siebie — oznajmiła rudowłosa, znikając w jednej z wnęk. 
Jej rodziców nie było w domu. Życie Bibliotecznej Zjawy do niedawna opiewało w samotność. Zapracowana matka, która tylko przygotowywała śniadanie, zostawiała kartkę imitującą troskę, a następnie wychodziła i wracała w środku nocy. Ojciec pracujący za granicą pojawiał się raz na jakiś czas i podczas każdego spotkania starał się wynagrodzić córce swoją nieobecność drogimi prezentami. Dominika potrafiła żalić się i żalić, a że Kontie nauczyła mnie słuchać, nadawałem się na przyjaciela. Rudowłosa powtarzała, że kocha rodziców i nie ma im za złe tego, że sama zajmuje się domem. Powtarzała, jak bardzo ich kocha, jak wiele im zawdzięcza.
— Mama musi zająć czymś myśli — powiedziała pewnego razu, kiedy montowała film. — Jeśli uświadomiłaby sobie, że Tomek może się nigdy nie obudzić, wpadłaby w amok. Nie chcę stracić kolejnego członka rodziny.
Nadzieja Dominiki na powrót brata była przeogromna. Wciąż dbała o świerk w ogrodzie, pod każdym filmem pisała, jak bardzo nie może się doczekać reakcji Tomka. W komentarzach dostawała mnóstwo ciepłych słów. 
To ja pierwszy poznałem jej sekrety.
Tak właśnie pomyślałem, patrząc na zdejmującego buty Dawida. Gołym okiem było widać, że czuje się przytłoczony wielkością domu. Najwyraźniej nie przypuszczał takiego zakończenia wieczoru.
Odwiesiłem mokrą kurtkę, ale nie ruszyłem się z miejsca, by nie zamoczyć podłogi.
Dominika wróciła z ręcznikami oraz suchymi ubraniami.
— Są Tomka, ale myślę, że się w nie zmieścisz. — Podała mi wszystko i uśmiechnęła się. — A teraz sio do łazienki! Nie możesz być chory, w końcu jesteś w pierwszym składzie.
Och, no tak, pomyślałem, stojąc już przed łazienkowym lustrem i wycierając mokre włosy. Przecież mam jeszcze koszykówkę.
Jak mogłem o tym zapomnieć? Przecież to ona podtrzymywała mnie przy życiu zanim pojawił się Karol. To dla niej tyle przeszedłem. To dzięki niej uśmiechałem się, gdy przegrywałem, gdy coś nie szło po mojej myśli. 
Opuściłem łazienkę z uczuciem błogości i lekkości, po czym skierowałem się do salonu, gdzie Dominika prezentowała Dawidowi swoją kolekcję książek. Przez chwilę obserwowałem ich, opierając się o framugę drzwi, lecz w końcu usiadłem na kanapie, rzeczywiście czując się jak u siebie.
Ziewnąłem.
— Miałaś leczyć moje stany depresyjne — rzuciłem, zwracając na siebie uwagę przyjaciółki.
— Dam ci butelkę wódki i po sprawie. — Wzruszyła ramionami, podchodząc do barku. — Chyba że wolisz bardziej wyrafinowane alkohole.
— Twoje sposoby na radzenie sobie ze smutkiem są okropne. Chcesz, bym wpadł w alkoholizm?
— Nie. Zasnąłbyś, a rano, kiedy wyjdzie słońce, uśmiech powróci na twą buźkę. — Dominika przekręciła kluczyk. — To jak? Bo ja mam ochotę na szklaneczkę koniaczku.
— Nie, dzięki, nie skorzystam. — Przewróciłem oczami.
— A ty, Dawid? — Brązowe oczy spoczęły na blondynie.
— Również podziękuję.
Dominika pokręciła głową, ciężko wzdychając, wyrażając tym samym swoją dezaprobatę.
— Co z was za mężczyźni? 
Dziewczyna wyjęła butelkę mieniącej się brązem i czerwienią substancji, a następnie sięgnęła po jedną ze stojących za szkłem szklanek. Wypełniła ją po brzegi, by następnie rozsiąść w fotelu jak królowa.
— No co? — Dominika uśmiechnęła się lekko. — Nie powiecie mi chyba, że spodziewaliście się po mnie typowego kujonka, który stroni od alkoholu? — Parsknęła śmiechem. — Wybaczcie, mam osiemnaście lat, mogę robić, co tylko chcę. 
Dawid wciąż się nie odzywał. Kiedy Dominika zamilkła, zapadła całkowita cisza. Zerkałem co chwilę na przewodniczącego, by rozszyfrować jego myśli, ale niespecjalnie mi się to udawało. Miał nijaki wyraz twarzy, jakby wszystko mu było jedno. Wiedziałem jednak, jak bardzo jest niezadowolony z mojej obecności.
— Dzięki za wszystko, Dominika, ale będę się zbierać — powiedziałem, wstając.
— Ej! Jesteś tu dopiero od dziesięciu, może piętnastu minut. — Rudowłosa naprawdę chciała, abym został.
— Wybacz, nie chcę wam przeszkadzać. — Wskazałem podbródkiem Dawida.
Dominika znalazła się tuż obok mnie. Nachyliła się i wyszeptała:
— Daj spokój, nie jesteśmy na randce, o to się nie martw. Po prostu okazało się, że mamy podobne zainteresowania. Nie musisz być zazdrosny. 
Zazdrosny? Czy ja zachowywałem się tak, ponieważ czułem zazdrość o swoją pierwszą przyjaciółkę?
Odwróciłem twarz, czując ciepło na policzkach.
— Nie jestem zazdrosny. Po prostu boli mnie głowa. Muszę wziąć leki, inaczej rozłoży mnie choroba — wyjaśniłem równie cicho. — Mateusz by mnie chyba zabił, gdybym się przeziębił przed meczem. 
— Ach, no racja. W porządku. Ale może jednak dam ci jakiś płaszcz czy coś? Twoja kurtka jest przemoczona. — Złapała mnie za nadgarstek i pociągnęła na korytarz, gdzie zdjęła z wieszaka czarną, puchową kurtkę. — Włóż to. 
— Dziękuję. — Uśmiechnąłem się do niej i otworzyłem drzwi. — Cześć, Dawid! — krzyknąłem, aby się pożegnać.
— A, Karol pojawił się jednak na dyskotece. Szukał cię, ale nie wiedziałam, gdzie jesteś.
Wyszedłem na ulicę i wyciągnąłem telefon z kieszeni. Sześć nieodebranych połączeń i jedenaście wiadomości.

„Gdzie jesteś? Właśnie idę na dyskotekę.”
„Rafał? Nie mogę cię znaleźć.”
„Żyjesz? Poszedłeś do domu?”
„Pytałem Konstancję, ale ona nic nie wie. Idę do Ciebie.”
„Twoja mama też nic nie wie. Gdzie Ty się podziewasz?”
„Ej, martwię się. Odezwij się.”
„Rafał, jesteś zły?”
„Zrobiłem coś nie tak? Przepraszam, że nie przyszedłem wcześniej.”
„Mam nadzieję, że nic Ci nie jest i masz po prostu wyciszony telefon.”
„Na dworcu Cię nie ma, w centrum Cię nie ma. Gdzie jesteś?”
„Kocham Cię.”

Wpatrywałem się oniemiały w ostatni sms. Zrozumiałem, jaką głupotą wykazałem się dzisiejszego wieczoru. Zazdrość jest okropna. Czyni z nas niezdolnych do łączenia faktów idiotów, mąci w głowach, sprawia, że robimy coś, czego normalnie nie bylibyśmy w stanie zrobić.
Wybrałem numer i zadzwoniłem. Karol odebrał po pierwszym sygnale.
— Wystraszyłeś mnie!
— Ja też cię kocham.
Powiedziałem mu to wtedy po raz pierwszy.




Mam nadzieję, że rozdział wam się spodobał. Oficjalnie zaczynamy część drugą: Wzloty i upadki!
Przepraszam, że nie odpisywałam na komentarze pod poprzednim  rozdziałem, ale nie miałam czasu. Egzaminy. ;-;
Właśnie! Będzie ktoś trzymał kciuki za Kranika? We wtorek, środę i czwartek. Proooszę. ;-; To dla mnie bardzo ważne. 
Zapraszam również  na moje drugie opowiadanie, thriller, Trzepot skrzydeł.
Ach, zapomniałam dodać: "Przyjaciele" mają już 98 stron!